Agnieszka Kręglicka prowadzi z bratem kilka restauracji, w których gości przyjmuje się jak w domu. Lubi się dzielić przepisami, niedawno wydała książkę kulinarną dla nastolatków. A ostatnio kupiła gospodarstwo i uczy się pracy na roli.
Czy u pani w domu też wszystko kręci się wokół stołu?
Wokół kuchni, to serce naszego domu. W kuchni nie tylko gotujemy i jemy, ale też pracujemy, odpoczywamy, dzieci odrabiają lekcje.
To ile jest stołów?
Trzy. Jeden bardzo duży – na 12 osób, drugi to stary stół mojego teścia, który w dzieciństwie odrabiał przy nim lekcje; teraz służy moim dzieciom. No i trzeci – niski stolik, wokół którego się półleży. Zainstalowaliśmy całą konstrukcję z podestem i stołem po podróży do Uzbekistanu, bo bardzo nam się spodobał ten model biesiadowania. Jest jeszcze wielka kuchenna wyspa – moje miejsce pracy. Tu zaczynają się wszystkie imprezy.
Podobno goście na wejściu dostają noże.
Zdarza się. Dużo pracuję i kiedy znajomi się schodzą, często nie jestem przygotowana tak, jakbym chciała, i najzwyczajniej w świecie potrzebuję pomocy. A z drugiej strony to świetnie wpływa na atmosferę. Integruje, wszyscy czują się włączeni.
Z czym się pani kojarzy rodzinny stół?
Klasycznie, ze świętami. I ze zjazdem rodzinnym, na którym spotykamy się co roku w ostatnią niedzielę sierpnia, odkąd pamiętam. Najpierw wspólna modlitwa na mszy za protoplastów rodu, którzy są pochowani na cmentarzu w Łęcznej, potem zjeżdżamy do domu jednego z braci mojego dziadka. Zgodnie z tradycją zaczynamy od pierogów z kaszą gryczaną i białym serem. Bo to specjalność Lubelszczyzny. Przygotowywało się je na niedzielne śniadanie, babcia lepiła przed wyjazdem do kościoła i po powrocie zasiadało się do ciepłych pierogów, które stygły w misach. I one niezmiennie witają nas na zjeździe. A potem rozkręca się normalna impreza. Z poznawaniem wszystkich dzieci, które się urodziły, przedstawianiem nowych mężów i żon, dopisywaniem do drzewa genealogicznego. Każdy coś z sobą przywozi do jedzenia, a gospodarze szykują
klasycznego polskiego grilla.
Co w tym roku pani zaproponuje?
Umówiłyśmy się z kuzynkami, że tym razem zrobimy warsztaty przygotowywania pierogów, bo ostatnio były ściśle limitowane. Zjechało nas bardzo dużo i okazało się, że młodzi nie umieją ich lepić. Dlatego musimy ich nauczyć. Jedziemy z kaszą, serem i mąką i na miejscu będziemy razem gotować – żeby dla wszystkich starczyło.
Dla ilu osób?
Około stu.
Czyli tysiąc pierogów?!
Na szczęście aż tylu nie potrzeba. Bo nie zjada się całej porcji, bardziej chodzi o rytuał. Te pierogi jemy na stojąco, rękami. Bierzemy mały talerz, wylewamy trochę śmietany i trochę gorących skwarków i w takiej mieszance maczamy pieroga.
Brzmi pysznie.
I jest. Zjazdy zawsze były obowiązkową, ważną częścią wakacji. Jechaliśmy z rodzicami, wszyscy wystrojeni, spotykałam się z rówieśnikami i biegliśmy całą gromadą skakać na sianie. Teraz ze wzruszeniem patrzę, jak to samo robią moje dzieci.
Pani dom był podobny?
Mieliśmy trzypokojowe mieszkanie w Lublinie. Ale przyjęcia też były huczne. Sielską atmosferę pamiętam z domu babci, jednej i drugiej, gdzie jeździliśmy na wakacje, święta, czasem na niedzielny obiad. Tam był ten wiejski klimat: szło się po warzywa do ogrodu, szykowało obiad, potem wszyscy spotykali się przy stole, a po obiedzie był odpoczynek na tarasie, wujek drzemał... Rozkosznie jak w przedwojennym dworku.
Zostało coś z tego?
Przesiąkliśmy tym klimatem i przenosimy go do naszych domów. Chociaż nie wszystko się da. Próbowaliśmy z Marcinem, moim bratem, odtworzyć smak kury w śmietanie, którą robiła babcia Aniela. I nigdy nie wyszła nam tak samo. Chyba dlatego, że babcia gotowała na kuchni węglowej. A może dlatego, że wtedy była inna kura i inna śmietana? Te wspomnienia cały czas we mnie rezonują. Myślę, że dlatego zdecydowałam się teraz na gospodarstwo rolne.
Ile to hektarów?
Niedużo, tylko dwa. Na razie posadziliśmy 400 krzewów winorośli, bo chcemy założyć winnicę. Resztę obsialiśmy gryką. Jak wszystko dobrze pójdzie, zbierzemy dwie tony kaszy gryczanej.
Będzie do pierogów.
Tak! Zrobiliśmy to, żeby użyźnić ziemię, która od dawna była ugorem. Chcemy na tej części uprawiać warzywa w systemie współrzędnym, czyli posadzimy obok siebie takie, które się wspierają, pobudzając do wzrostu, a jednocześnie odstraszają szkodniki.
Na przykład?
Marchewka z cebulą, koper z ogórkami.
Starczy dla restauracji?
Zasili je tylko troszeczkę. Tak naprawdę zdałam sobie sprawę, że jeśli chcę się rozwijać i poznawać jedzenie, to czas dotknąć ziemi. Teraz fascynuje mnie to bardziej niż kolejne nowe przepisy.
Rozmawiała: Agnieszka Berlińska
Zdjęcia: Andrzej Pisarski, Jola Lipka/East News