...coś pożyczonego i coś niebieskiego – przyniesie szczęście pannie młodej. Kiedy Johanna i Arash kupowali dom, byli niedługo po ślubie. Może dlatego wciąż kołatała jej się
po głowie stara angielska rymowanka.
Mieszkali wtedy w wynajmowanym mieszkaniu, ale Johanna od początku wiedziała, że to tylko na chwilę – nie wyobraża sobie życia bez ogrodu. Kiedy jeszcze nie miała swojego, w weekendy jeździła do rodziców, żeby popracować trochę na grządkach. Tu, w Storvrecie pod Uppsalą, spodobało im się od początku. Tylko dom upatrzyli inny. Duży, żółty – kilka ulic dalej. Ale ktoś ich przelicytował. Dopiero wtedy zdecydowali się obejrzeć ten – pomalowany na szaro, położony przy zacisznej alejce, w miejscu, gdzie miasto zaczyna przechodzić w wieś. Z wielkim ogrodem, którego na zdjęciach w ogłoszeniu w ogóle nie było widać. – Zakochaliśmy się w nim jeszcze tego samego wieczoru – wspomina Johanna.
Coś starego...
Przyznaję, jestem przesądna. Po prostu lubię myśleć, że w naszym świecie jest trochę magii i dobra wróżka pomoże nam w potrzebie, jeśli tylko spełnimy jakieś warunki. Więc co jest stare? Na przykład meble. Krzesła w kuchni zostały po poprzednich właścicielach. Mieszkali tu pół wieku, wychowali czwórkę dzieci. Czasem sobie wyobrażam, jak całą rodziną zasiadali na nich do kolacji. To musiało być jeszcze w latach 50. Chciałam też wziąć coś ze swojego domu rodzinnego. Tata dał nam dwa fotele dziadków. Wciąż mam ich przed oczami – dziadka ledwo widać zza rozłożonej gazety, od czasu do czasu tylko wzdycha głośno, jak go coś zdenerwuje, a babcia słucha radia pochylona nad robótką.
Coś nowego...
Meble gromadzę z myślą o długich latach, ważne, żeby były wygodne i solidne. Ale małe rzeczy – wazoniki, buteleczki, świeczniki – są u mnie w ciągłym ruchu. Szybko chwytam nowinki: wieszam ramki, lusterka, kubiki, druciaki. Przepadam za wszelkimi obrazkami i grafikami. Czasem wynoszę te drobiazgi na strych, żeby odpocząć od nich i żeby one odpoczęły ode mnie. Wrócą za jakiś czas, ale już w innym towarzystwie. Wiem, że niektórzy łapią się za głowę na widok takiej ilości bibelotów, ale moim zdaniem właśnie one tworzą nastrój i atmosferę, a dla mnie to ważne.
Coś niebieskiego...
No i znów krzesła – to pierwsza rzecz, którą tu przemalowałam. I kobaltowa ceramika. Jeszcze ściany w kuchni. Najpierw były białe. Od początku wiedzieliśmy, że będą kolorowe, ale nie chcieliśmy wybierać odcieni w pośpiechu. W lecie łubin w wazonie i lawenda w ogrodzie. A dziś też nasze dzieci: Emil, Vanja i Linda.
I coś pożyczonego?
Poza pieniędzmi na dom? – śmieje się Johanna. – Bo oczywiście musieliśmy wziąć kredyt. Właściwie wszystkie rośliny w domu nie należą do nas. Mnie bardzo długo nie interesowały kwiatki w doniczkach. Miałam swój ogród i to mi wystarczało. Ale moja przyjaciółka wyjeżdżała do Japonii i nie miała co zrobić ze swoimi kaktusami. Wzięłam je, chociaż bez przekonania. Ale lata mijają, ona nie wraca – z czasem zadomowiły się u nas. Chyba już bym ich jej tak łatwo nie oddała...
– Wiem, że to zabobony – mówi Johanna. – Ale wierzę, że jeśli urządzimy dom z troską i czułością, odwdzięczy się nam i w chwilach smutku doda otuchy, a w chwilach radości będzie się cieszył razem z nami.
Tekst: Mariana Schroeder/Living4media/Free
Opracowanie: Eliza Otto