Zbiera zioła, robi nalewki, hoduje kury. W Emilinie Janusz Józefowicz zmienia się w farmera.
Trudno mi sobie wyobrazić pana zbierającego na łące liście babki.
Też bym nie uwierzył, gdyby ktoś mi to kiedyś przepowiedział. Ale do wszystkiego w życiu trzeba dorosnąć. Chociaż w dzieciństwie miałem bliski kontakt z naturą, bo mieszkaliśmy na Lubelszczyźnie na takiej prawdziwej wsi – do szkoły szło się kawał drogi, do kościoła też było parę kilometrów. Potem już mieszkałem w miastach i dopiero kiedy kupiliśmy dom w Jajkowicach, zaczął się nowy rozdział.
To coś więcej niż dom – zabytkowy dwór. Zna pan jego historię?
Pierwszy właściciel, Wincenty Makomaski, był kapitanem piechoty polskiej w wojskach Napoleona, podarował go swojej córce Emilce jako wiano. Stąd nazwa dworu – Emilin.
Jak tu trafiliście?
Natasza znalazła przypadkiem w internecie ogłoszenie o sprzedaży. Przyjechaliśmy obejrzeć, a tu stary park z aleją grabową, sad z jabłoniami, gruszami, śliwami, czereśnią. Poprzedni właściciel trzymał tu konie, więc wszystko było dość zarośnięte. Stałem na łące, rozglądając się dookoła, i nagle zdałem sobie sprawę, że nie mam pojęcia, co to za rośliny. Sporo wiem na różne tematy i nie zawsze są to informacje niezbędne do życia, a na tej łące nie wiem, co jest co. Pomyślałem, że warto byłoby się dowiedzieć.
Od czego pan zaczął?
Od literatury. Ale sporo dowiaduję się też od ludzi. Dużo rozmawiam z panią ze sklepu zielarskiego, bo jestem na etapie nalewek leczniczych. Eksperymentuję i mam z tego swoje drobne radości. Córkę kolegi wyleczyłem z kurzajek. Chodziła po lekarzach, mrozili, kombinowali, ale ciągle jej się odnawiały. Dopiero moja mikstura dała sobie z nimi radę.
Nie takiego Józefowicza znamy z telewizji...
Kiedy zamykam za sobą bramę w Emilinie, zaczyna się inne życie. Chodzimy na bosaka, jemy tylko to, co sami wyhodujemy. Z wyjątkiem chleba wszystko mamy swoje: nabiał, owoce, warzywa, drób, jajka.
W okolicy na pewno można kupić jajka od szczęśliwych kur, a jednak wolicie hodować własne.
Wiem, co jem. Widzę, zwłaszcza w okolicy, ile oprysków stosuje się, zanim pięknie wyglądające jabłuszko trafi na półkę w sklepie. Owoce z moich jabłoni, grusz czy śliw zupełnie inaczej smakują i pachną. To samo z warzywami. Nie używamy żadnej chemii.
Co panu to wszystko daje?
Poczucie niezależności. Mógłbym stąd w ogóle nie wychodzić, bo mam wszystko, co potrzebne do życia. Ale też do pracy, bo kiedy myślę nad nowymi spektaklami, muszę być sam, wyciszony. I nie tylko ja doceniam spokój w Emilinie. Latem przyjeżdżają do nas przyjaciele z Rosji – on jest poetą, ona pisarką. Rano każdy bierze swój leżak i rozkłada się pod innym drzewem, żeby pisać.
Lato to pana ulubiona pora?
Lato jest fantastyczne, bo cały dzień siedzimy nad stawem. Ale chyba najpiękniej tu wiosną, gdy wszystko zaczyna kwitnąć. Rośliny nam służą. Teraz trzeba jeść pokrzywę, bo majowa jest najzdrowsza. Robię z niej sok i zamrażam w kostkarkach do lodu, a zimą daję do herbaty. Mniszek lekarski też jest fantastycznym zielem.
Co pan z niego robi?
Z kwiatów miodek majowy, liście dajemy do sałatek, a korzenie można ususzyć, są dobre na oczyszczenie wątroby. Poznałem już prawie wszystkie zioła z naszej łąki. Krwawnik, jaskółcze ziele, perz... Ostatnio odkryłem czarnuszkę. To Egipcjanie chyba mówili, że czarnuszka wyleczy wszystko z wyjątkiem śmierci. Suszę, robię wyciągi. Teraz pracuję nad przepisami na nalewki z kwiatów i korzeni. Na przykład z korzenia pokrzywy. Świetna na wzmocnienie cebulek włosowych.
Używa pan?
No pewnie. Jak nie zapomnę.
Gdyby chciał pan poczęstować gościa wszystkimi nalewkami, to z ilu baniaczków musiałby spróbować?
Miałby tego trochę, ale z tym próbowaniem trzeba ostrożnie. Jak ktoś tak bez pamięci próbuje, to podaję mu jedną naleweczkę i wtedy już przepada...
Jaką?
Z derenia. Kiedyś na polowaniach kusztyczek piło się na rozgrzewkę. Dwa kieliszki załatwiają temat. Każdy z nas ma swoją ulubioną nalewkę. Natasza na przykład lubi ze śliwek węgierek, bez cukru oczywiście. Fajne wychodzą mi z wiśni, czereśni, malin. Z czarnego bzu też, ale tej nie należy łączyć z posiłkami. Jest za to dobra przed snem. W zeszłym roku udała mi się z młodych pędów sosny.
A którą pan lubi najbardziej?
Z gruszek. Mamy tak słodką klapsę, że żadnego cukru nie trzeba. Zresztą z cukru już w ogóle zrezygnowałem. Przy gruszkowej trzeba się strasznie narobić, bo najpierw miąższ wyciska się rękami, a potem przy zlewaniu zatykają się sitka, więc czasem i całą noc to trwa. Ale jest rewelacyjna.
Czyli najlepsza jest ta, którą najtrudniej zrobić.
Tak, bo jak się człowiek urobi, ma z tego większą frajdę. Tak samo jest z hodowlą zwierząt i ogrodem. W Emilinie naprawdę odpoczywam, nawet stojąc w korku w drodze do Jajkowic. Nie denerwuję się, wiem, że zaraz dojadę i cały ten pęd zostawię za bramą.
Rozmawiała: Agnieszka Berlińska
Zdjęcia: Agencja fotograficzna Eos, Maciej Kłoś/pap, archiwum rodzinne