Kiedyś stały tu tylko dom, stodoła i obora otoczone polami owsa. Dziś otula je piękny ogród i coraz wyższe drzewa. Wyczarowali to wszystko Marzena i Ryszard Zwierowiczowie.
On po handlu zagranicznym, ona – architekt krajobrazu. Oboje rodowici warszawiacy. Uciekli przed miastem, ale na wsi też nie czekała ich sielanka. Gdy zamieszkali we Wrzesinie, kilkanaście kilometrów od Olsztyna, tubylcy mówili o nich „alianci”. Krzywo patrzyli na fanaberie miastowych, bo kto to słyszał, żeby strzyc trawnik? Dziś wszyscy sąsiedzi mają już kosiarki. Wielu wyjeżdżało za chlebem do Niemiec i przywoziło stamtąd modę na niekłopotliwe w obsłudze iglaki. Marzena Zwierowicz ubolewa, że tuje przegoniły z ogródków jaśminowce, malwy i kosmosy. Nawet na cmentarzu miejscowi chcieli wyciąć setkę starych lip, żeby nie śmieciły. Udało się je uratować, ale Marzena toczyła bitwy przez trzy lata. Dziś walczy o przydrożne aleje, które bezmyślnie niszczą drogowcy. – Najprościej jest wszystko wyciąć. Ale przecież to nie drzewa jeżdżą z szybkością 150 kilometrów na godzinę – denerwuje się. – Wystarczy trochę pomyśleć. A ostatnio budowali dwukilometrową ścieżkę rowerową. Bardzo dobrze, ale chcieli przy okazji wyciąć 20 drzew. Skończyło się na jednym chorym.
Gdy Marzena i Ryszard wprowadzili się do Wrzesiny, wiejskiego gospodarstwa-kolonii, położonego z dala od wsi, wiatr dosłownie urywał głowę. Teraz, po latach, dom otacza małe arboretum. Są lipy, dęby, klony i sosny. – Znajomi, którzy dawno u nas nie byli, nie mogli trafić. Zapamiętali pustynię, a teraz jest gąszcz zieleni.
reklama
Zwierowiczowie założyli też szkółkę, w której można kupić i drzewa leśne, i ozdobne. Posadzili ich tysiące. – Mąż powinien się urodzić sto lat temu i mieć majątek ziemski. Jest świetnym gospodarzem – mówi Marzena. Tylko domu nie zmienili. Mają wrażenie, że zatrzymali czas, a wraz z nim poczucie bezpieczeństwa, jakie daje stare domostwo. – Ludzie mówią, że wszystko u nas wygląda tak, jakby od przedwojnia mieszkała tu wielopokoleniowa rodzina.
Przez 30 lat miejscowi zdążyli zaakceptować „aliantów”, choć wciąż nie do końca ich rozumieją. Wszyscy wiedzą, że Marzena „to ta wariatka od drzew”. – Mówią, że mam taki piękny zawód, że jeżdżę sobie po parkach – opowiada. – Ale wcale nie jest tak różowo. Ciągle się denerwuję, czy przekonam urzędników i ocalę jakąś kolejną aleję, na którą szykuje się zamach. Na szczęście policzyliśmy wszystkie przydrożne drzewa na Mazurach – część to dziś pomniki przyrody, część udało się wpisać do rejestru zabytków i nie można ich teraz tak po prostu ciachnąć. Drogowcy nie mogą sami decydować.
„Alianci” wspierają się w lokalnych stowarzyszeniach. Na ratowaniu drzew się nie kończy. Trzeba je potem leczyć (bywają bardzo stare) i umiejętnie przycinać. Bo wycinanie to tylko jeden z naszych grzechów. Równie ciężkim jest złe cięcie, po którym rośliny chorują i często umierają.
A jakie drzewa najbardziej kocha Marzena? – Klony i buki. Za bajeczny spektakl kolorów, który dają jesienią.
Tekst: Dorota Jastrzębowska