Na widok kromki w śmietniku nasze praprababki zamarłyby ze zgrozy. Jakże to? Święty dar Boży wywalać, ryzykując wieczny nieurodzaj, głód i zemstę niebios? Chleb traktowano zawsze z najwyższym szacunkiem.
Jeżeli choć kawałeczek spadł na ziemię, należało go podnieść i ucałować. Obowiązywał surowy zakaz wyrzucania i marnowania. To, czego nie zjedli ludzie, dawano zwierzętom domowym albo chociaż lokalnemu ptactwu. Nie wolno go było kłaść na brudnym stole ani do góry nogami.
Chleb jedzono codziennie, a niemal w każde święto pieczono specjalny obrzędowy: na nowy rok byśki i nowe latka (figurki zwierząt), ptaszki i miniatury narzędzi rolniczych na zwiastowanie Najświętszej Maryi Panny, ozdobne chleby na wesela, ogromne plecione radośniki i kukiełki z okazji chrztu, o bochnach dożynkowych, ozdabianych wiankami z kłosów, nie wspominając.
Pieczeniem zajmowały się kobiety. Ta, która nie potrafiła wyrobić, uformować i upiec złocistych bochnów, nie mogła liczyć na dobre zamążpójście. Ciasto zagniatano w wielkich dzieżach, na bochenkach odciskano kantem dłoni krzyż i siup do pieca. Po upieczeniu chleb lądował w „świętym kącie”, na domowym ołtarzyku. Zanim zabrano się do krojenia, należało „przeżegnać” go jeszcze raz nożem. A potem jeść z wdzięcznością i uważnie, nie krusząc!