Ich popisowy czas to wrzesień, wtedy dojrzewają. Kolory mają tak jaskrawe i niezwykłe, że potrafią przyćmić niejeden klomb z kwiatami.
Hitem ogrodów przy dworkach były od zawsze derenie. Teraz to, niestety, rzadkość, bo kiełkują dopiero po dwóch, trzech latach, a na czerwone podłużne owoce trzeba poczekać jeszcze dłużej. Ale warto. Chociaż są cierpkie i kwaskowate, wychodzą z nich pyszne i pełne witaminy C soki i konfitury, a nalewka jest wprost genialna. Na wschodzie kiszono dereń jak oliwki – tego lokalnego rarytasu można skosztować w arboretum w Bolestraszycach.
Z pomarańczowym rokitnikiem nie ma problemu, bo rośnie nawet na bałtyckich wydmach. Jeśli go posadzisz, stworzy ciernisty ostrokół dosłownie oblepiony owocami. Najlepiej zrobić z nich przecier na zimę – rokitnikowej witaminy C nie niszczy nawet pasteryzacja, więc to jagody wyjątkowo cenne. Głóg, nazywany swojsko kolidupą, był nie tylko ozdobą czy kolczastą zaporą. Owoce żuto jak gumę, bo pomagały na bolące zęby. Nastawiano też wina i syropy na krążenie i uspokojenie (ułatwia zasypianie).
Dzika róża rośnie wszędzie, nie wymaga specjalnej opieki, a rodzi owoce, które mają 30-40 razy więcej witaminy C od cytrusów. Pyszne są też ucierane z cukrem płatki. Tarninę ceniono nie dlatego, że leczyła (choć pomagała na krwotoki i biegunki, bo ma dużo garbników). Była rośliną magiczną – obsadzano nią cmentarze, żeby duchy nie straszyły po nocach. Jarzębinę podgryzano po przymrozkach jak ulęgałki. Czego nie dało się zjeść, bo było zbyt gorzkie albo kwaśne jak ocet siedmiu złodziei, zostawiano na drzewach. Zimą miały co skubać ptaki.
Zdjecia: Gap Photos/East News, Flora Press, Gap Photos, Shutterstock