To proste jak gotowanie zupy – śmieje się Ewa, mieszając w garze masę na mydło. Gdy wleje ją do formy, będzie wyglądała jak ciastka. Z kawą, miodem, czerwonym pieprzem.
Lepszego powitania na Lawendowej Farmie nie mogliśmy sobie wyobrazić. Przy niebieskiej bramie czekają już Ewa i Artur Wasilakowie z tacą pełną niebieskich ciasteczek. Oczywiście lawendowych.
Do mydlarni idziemy za nosem. Choć w słońcu pachną i kwiaty, i sosny, które zbiera Artur (nietypowe hobby jak na speca od latających maszyn z fabryki w Świdniku), gorzkawo-korzenny aromat przebija wszystkie inne. Otwieramy drzwi i stajemy jak wryci. Na drewnianych półkach leżą setki równiutko przyciętych kolorowych kostek. Owsiany Bobas ociera się o Białą Różę, Makowy Duet dostał miejsce przy Rozmarynowym Twiście i Czerwonej Koniczynie, a Cytrusowy Zmierzch przy Cedrowym Lesie. Kilkadziesiąt gatunków.
Syryjskie mydełka z Aleppo wywozi się na pustynię, gdzie schną na gorącym wietrze, te z Milejowa lądują po prostu na półkach. Dojrzewają przez miesiąc jak ser lub wino.
W Świdniku pracowali oboje Wasilakowie. Za biurkiem. Ewa: – Zajmowałam się planowaniem produkcji samolotów i śmigłowców. A mydła? Kombinowała, co tu zrobić, żeby nie umrzeć z nudów. Przeczytała artykuł w „Country Living”, jak to mama trójki dzieci – a z Arturem mają właśnie trzech synów – na urlopie wychowawczym poszła na kurs renowacji mebli. Po zajęciach o woskach spróbowała sama coś zmajstrować i zaskoczyło: zrobiła mydło. Ewa też tak chciała, zwłaszcza że dobre mydła marzyły jej się od dawna. – U nas nie ma jednak tradycji, literatury, zaczęłam kupować książki na Amazonie i próbować.
– Co to znaczy dobre mydło? – pytam. – Na pewno nie takie, które cudnie pachnie. Ludzie kupują nosem, a to najmniej istotne – mówi Ewa. – Ważne, żeby było wiadomo, co jest w środku. Tradycyjne, ręcznie robione z olejów, mają pianę jak śmietana. Po myciu skóra nie swędzi. Przemysł za to odciąga podczas produkcji glicerynę, bo jest bardzo droga. Dodaje ją potem do jeszcze droższych balsamów nawilżających, którymi trzeba się smarować po kąpieli, bo sklepowe mydło wysusza. Koło się zamyka. Tak hula przemysł.
Ewie eksperymenty zabrały dwa lata. – Musiałam to wszystko zrozumieć, opanować, wypracować sposób. Jakie tłuszcze zmieszać, co dosypać, jakie esencje zapachowe, zioła czy przyprawy. Każdy olej ma inne właściwości. Masło shea jest jak plastelina, olej kokosowy, który daje pianę, przypomina smalec. Niby tłuszcz, a sam skórę wysusza, trzeba do niego coś dołożyć. Oliwę, olej ze słodkich migdałów, może też być rzepakowy. Mieli problemy z olejkami eterycznymi. – Niektóre firmy chwalą się, że robią czyste, a przecież widać, że z dodatkiem chemii. Dolewaliśmy esencję do mydlanej masy i zastygała na kość, a tłuszcze powinny się połączyć.
Układamy mydła na talerzach i śmiejemy się, że wyglądają jak ciasteczka. Można by je podać na stół. – Rzeczywiście nadają się do jedzenia. Żadnych dodatków zwierzęcych, tylko wosk pszczeli – mówi Ewa. – Chociaż pierwsze, które mi wyszło, zrobiłam ze smalcu z nagietkiem.
Zdziwiła się, bo mydlarstwo, choć wygląda na czary-mary nad kotłem, okazało się proste jak gotowanie zupy. Oleje, miód, zioła, płatki owsiane, esencje zapachowe – wszystko trzeba odważyć i wymieszać. Wreszcie wlewa się gęstą masę do drewnianych foremek wyłożonych pergaminem. Mydła wyglądają w nich jak keksy albo pierniki oprószone płatkami kwiatów. Trzeba je opatulić kocami, bo potrzebują ciepła. Potem dojrzewają, wysychają, twardnieją.
Do ekipy dołączył niedawno syn Wojtek. Rzucił pracę w aptece i w rodzinnej firmie odpowiada za receptury. Ostatnio wymyślił świecę do masażu z wosku sojowego, oleju ze słodkich migdałów, awokado i masła shea – gdy płomień ją rozgrzeje, zamienia się w gęstą oliwę. Cudnie pachnie, odpręża, wygładza skórę. Nazwę „masoja” podrzuciły dziewczyny odwiedzające bloga Ewy. Są też mydła do golenia dla panów – w glinianych miseczkach, które Artur toczy na kole, a potem szkliwi i wypala, bo garncarstwo to, obok zbierania sosen, jego kolejna pasja.
Erisowie pierwsze kremy mieszali w pralce frani, Wasilakom wystarcza na razie duży garnek. – Ale kupiliśmy już betoniarkę – śmieją się. Interes, tak jak ten w „Country Living”, nabiera tempa.
Tekst: Joanna Halena
Stylizacja: Agata Jaworska
Zdjęcia: Aleksander Rutkowsk
www.lawendowafarma.pl, sklepik przy Lubartowskiej 11/13 w Lublinie