Przebyłam właśnie cztery tysiące kilometrów. Podziwiałam prawdziwe cuda natury i rąk ludzkich. Ale kiedy zobaczyłam swoją chatkę, oniemiałam! Tutaj mam raj na ziemi.
Kiedy pierwszy raz przekroczyłam próg Zielonej Chatki, od razu wiedziałam, że mieszka w niej dobry duch poprzedniej właścicielki, 92-letniej staruszki. Poczułam ciepło buchające z pieca i atmosferę prawdziwego domu. Dlatego zostawiliśmy kilka przedmiotów, które do niej należały: święte obrazy, laskę i pogięty parasol. Na starych fundamentach postanowiliśmy zbudować własną historię tego miejsca.
Zaczęliśmy od gruntownego remontu. Początkowo myślałam, że ściany w środku zostawimy takie, jakie są, że tylko trochę je odrapiemy, obtłuczemy i pobielimy. Chciałam mieć takie „śródziemnomorskie” klimaty. Niestety, zapomniałam, że mój mąż to perfekcjonista. Nie podpisałby się pod fuszerką i przez całe lato prosto po pracy jeździł do Chatki. Szlifował stragarze, czyścił okiennice, zrywał tynki, cyklinował podłogi, malował…
Całą litanię prac mogłabym tutaj wyśpiewać. A ja drobiłam nogami i czekałam na swoją kolej, na swoje „pięć minut”, żeby jak najprędzej wprowadzić pomysły w czyn. Białopastelową układankę. Stąd lifting przeszła ciemnoorzechowa szafa, jedyny mebel, jaki tutaj zastaliśmy. Pobieliłam ją i ozdobiłam portretami niby-przodków. Przy okazji wymyśliliśmy, by kiedyś zrobić sobie taką sesję retro. Grzegorz z przedziałkiem pośrodku, a ja w aureoli z warkocza.
Hurtowo wręcz zwożę tu kolorową porcelanę, upolowaną na targach staroci, i emaliowane garnki, bo tylko one nadają się na płytę pieca. Mam galerię ze świętymi obrazami, ci święci to nasi duchowi opiekunowie. Kiedyś w wiejskich chałupach chwalono się takimi obrazami – świadczyły o pobożności gospodarzy i odbytych pielgrzymkach do miejsc świętych.
Życie nasze dzienne toczy się albo w kuchni, albo na podwórku. Pierwsza była szczawiowa, choć jeszcze nie w Chatce, ale z Chatki. Tuż po tym, jak ją kupiliśmy, robiłam rekonesans po włościach i zebrałam sporo szczawiu – tego dnia w domu była najprawdziwsza polska szczawiowa. Prawie wcale nie gotujemy na kuchence gazowej, bo najbardziej smakuje nam jedzenie z pieca. Jajecznica z blachy. Grochówka. Maca. Pycha! Uwielbiam fuchę przy garach.
Żyjemy bez łazienki i bieżącej wody. Dla wielu to nie do pomyślenia. Wiadomo, że gdybyśmy na co dzień musieli tak sobie radzić, to nie byłaby bajka, ale my przecież spędzamy tu weekendy, wakacje i ferie. Dlatego jako odskocznia od cywilizacji te warunki sprawdzają się jak najbardziej. Dzieci są zachwycone, gdy wieczorem przygotowujemy kąpiel w wielkiej cynowej balii. Bucha kuchenny piec (potrafimy osiągnąć w Chatce iście tropikalną temperaturę 29 stopni), a na nim grzeje się woda we wszystkich możliwych garnkach. Zapalamy lampiony i romantyczny klimat gotowy.
Bohaterem podwórka jest orzech. To pod nim zawsze świętujemy; żegnamy lato, witamy wiosnę, urządzamy majówkę, urodziny, leniuchujemy. Gdy trafimy na wietrzną pogodę, co rusz ktoś dostaje orzechem w głowę. Plony mamy co roku dość obfite, no i dzięki orzechom rozwiązaliśmy zagadkę gwoździ wbitych licznie w ścianę domu. Tak jak kiedyś, i my teraz tam je suszymy.
Bez reszty pochłania nas ogród. W tym roku założyliśmy eksperymentalny, warzywny bez chemii, oprysków i nawozów. Kiedy w kwietniu budowaliśmy kwatery pod warzywa, przyznam, że panikowałam. Na brzegach grządek zasiałam nagietki, bo mrówki ich nie lubią. Posadziłam dużo mięty i bazylii, które odstraszają szkodniki. Na mszyce przydała się gnojówka z młodych pokrzyw. A na ślimaki – aksamitki i skorupki z jajek.
No i mamy obfite plony! Najsłodsze truskawki, jakie w życiu jadłam. Groszki cukrowe, wielkie cukinie, kalarepy, słoneczniki bijące rekordy wysokości. Sukcesów ogrodniczych nie byłoby, gdyby nie olbrzymia pomoc i zaangażowanie moich rodziców. Oczkiem w głowie mamy są kwiaty, a taty – warzywnik z naciskiem na grządki pomidorów i zagonki ogórków. Okazało się, że i dla nich Chatka jest drugim domem i miejscem sentymentalnych powrotów w przeszłość.
Naszą maksymą jest hasło wiszące w izbie: „Gość w dom, Bóg w dom”. Chętnie zapraszamy przyjaciół, aby odpoczęli od codziennej bieganiny i zgiełku miasta. I choć metraż mamy ograniczony, to nikomu te „niedogodności” nie przeszkadzają.
W najbliższej przyszłości chcielibyśmy zaadaptować stajenkę na pokój gościnny. Jakoś udało mi się upchnąć swój kącik rękodzielniczy – ze starą maszyną Singer po mojej babci Stefci. Zamiłowanie do szycia okazało się dziedziczne. Babcia szyła koszule dziadkowi, moja mama przerabiała swoje kreacje na sukienki dla mnie. Pamiętam do dzisiaj zazdrość koleżanek, gdy przechadzałam się w coraz to nowej sukience, a w moich dżinsach uszytych z materiału kupionego w Peweksie chodziło pół kolonii.
Nigdy nie myślałam, że znajdę się w tym miejscu, w którym jestem, i będę robić to, co robię.
Los zadecydował w pewnym sensie za mnie i bardzo mu za to dziękuję. Bibeloty to zdobycze z pchlich targów i znaleziska strychowe.
Opowiadała: Karolina-Llooka, llooka.blogspot.com
Zdjęcia i stylizacja: Aneta Tryczyńska