Kiedyś to był fach. Za kradzież barci groziła śmierć. Pszczelarze byli tak cenieni, że nie musieli przysięgać w sądach, wierzono im na słowo. Nie płacili też podatków.
Jednostajne niskie buczenie nie tylko się słyszy, ale odczuwa całym ciałem, bo wibruje od niego powietrze. – Nie mają dobrego humoru – kwituje pan Jacek Orciuch. – Wszystko przez to lato. Ciągle wieje i leje. Stoją z żoną przy ulu i podbierają miód. Dym z podkurzacza trochę uspokaja mieszkanki ula. Pozwalają wyjąć z miodni ramki, na których robotnice budują plastry (wspólnie sprawdzają, czy miód jest już dojrzały). Jeśli wyjmą którąś zbyt wcześnie, miód ma za dużo wody i potem szybko fermentuje. Powinna powisieć 2-3 tygodnie, żeby owady zalały i poszyły jak najwięcej komórek.
Po tym czasie waży jakieś dwa kilogramy. Nie muszą kłaść jej na wadze, wystarczy, że wezmą w dłoń. W miejsce wyjętych ramek pszczelarze wkładają nowe z węzą, czyli woskową matrycą, na której robotnice zbudują kolejne plastry. Swoje życie związali z pasieką przeszło 25 lat temu. Rodzice pani Marysi mieli salon fryzjerski w mieście, ale ojciec marzył o gospodarstwie. Kupili domek – 130-letnią drogomistrzówkę, w której dawniej opłacano myto za przejazdy, pięć hektarów ziemi i dwa roje.
Marysia w Olsztynie zaczęła studiować na zootechnice pszczelarstwo u prof. Bobrzeckiego. Tam poznała Jacka, który lubił... łowić ryby. Jego dziadek miał pszczoły. Pojechał więc za nią na Pojezierze Krajeńskie nieopodal Borów Tucholskich i wszystkiego się nauczył. – Od studiów my zawsze razem, jak w „Konopielce” – śmieje się Jacek.
Swoje hektary obsadzili akacjami, lipami, klonami, żeby pszczoły coś z tego miały. Założyli też arboretum drzew i krzewów miododajnych. Zapraszają gości, uczą maluchy ze szkół, skąd się bierze miód, zwijają razem świece z węzy. Marysia ogląda wyjęte ramki. – Spadziowy chyba nam się nie uda. Pojawiła się piękna spadź w lipcu, ale przyszła burza z gradem i wszystko wytrzaskała. Mamy za to słonecznikowy, rzepakowy i leśny z maliną, lipowy i lipowo-akacjowy, jest chaberkowy wielokwiat, po który przyjeżdżają z całej Polski, i gryczany. Ociekające miodem plastry niesiemy do pracowni. Zanim trafią do specjalnej maszyny, trzeba otworzyć zamknięte przez pszczoły komórki. Maszyna działa jak pralka (ma silnik „Frani”), mija kilka minut, a z kranika na dole zaczyna wypływać opalizujący złocisty strumień, który układa się w garnku jak stożek. To znak, że miód dojrzał.
Zapach oszałamia. Oblizuję palce... – Jaki miód lubicie – pytam. – Każdy, który nam zostanie – śmieją się Orciuchowie. – Ale poważnie: dzieciom od małego dawaliśmy wielokwiatowy, nigdy nam nie chorowały. – Ja lubię taki z nieużytków, bo tam nie ma chemii – wtrąca pani Marysia. – No i mamy swój przysmak: pieczony na ognisku chleb polany miodem. Spróbujcie kiedyś, jest pyszny.
Tekst: Anna Ozdowska
Fotografie: Karolina Migurska
(współpraca Krzysztof Migurski)
www.gpbartnik.pl, tel. 606 269 958