Współczesna poczta kojarzy się raczej mało romantycznie. Długaśne kolejki sfrustrowanych obywateli nerwowo międlących jakieś druczki i numerki, kartki bożonarodzeniowe docierające do celu na Wielkanoc…
Narzekamy na nią, ile wlezie, zapominając, że jest prawdziwym błogosławieństwem i że kiedyś to dopiero był bałagan i festiwal opóźnień! Do połowy XIX wieku przesyłanie czegokolwiek było ryzykowną i drogą rozrywką. Każdy przewoźnik dyktował swoje słone ceny – doszło do tego, że kazano płacić osobno za każdą stronę wysyłanego listu!
Powszechnemu bałaganowi pocztowemu ukręcono łeb dopiero w 1840 roku. Wtedy w Wielkiej Brytanii po raz pierwszy ujednolicono opłaty pocztowe i światło dzienne ujrzał pierwszy w historii znaczek, tzw. Penny Black (czarny, wart 1 pensa, z profilem królowej Wiktorii).
Co ciekawe, Penny Black był takim znaczkiem, jakie znamy współcześnie. Miał znak wodny chroniący przed nielegalnym kopiowaniem i warstwę kleju „do polizania” na rewersie. Wydrukowano go w zawrotnej ilości niemal 70 mln sztuk, dzięki czemu współczesnym filatelistom na jego widok, a i owszem, leci ślinka, ale nie drżą ręce. Można go kupić do swojej kolekcji już za 500-600 złotych, co wypada dość blado przy np. polskiej 10-koronówce z 1919 roku (czarny nadruk „Poczta Polska”, cena 40-70 tysięcy złotych).
Nota bene, u nas ten cudowny wynalazek wszedł do użycia dopiero w 1860 roku. Za to dziś, w ramach celebrowania dnia poczty (9 października), można sobie zamówić znaczek z własną podobizną. Więcej o tym na: www.poczta-polska.pl/znaczki/pl/personalizowany.php
Fotografie: Forum