Nigdy nie byłam fanką ryb. Bałam się ości, zniechęcało mnie dłubanie w mięsie. Nad morzem z zazdrością patrzyłam, jak miłośnicy rybki zajadali się flądrami, dorszami, mintajami. Jednak odkąd zamieszkałam na wsi, a mąż wybudował wędzarnię, alternatywą dla „męczonych” kotletów z piersi kurczaka stała się, o ironio, właśnie ryba. Kiedy zbliża się weekend lub jadą z miasta goście – kupujemy pstrągi. Są sprawdzoną niespodzianką, a czas przy wędzeniu spędzamy lepiej niż przy niemodnym u nas ognisku.
Pstrąg świetnie nadaje się do wędzenia. Ale musi być świeży. Łatwo to sprawdzić po kolorze ryby – ma być intensywny, a skrzela mocno czerwone. Gdy wygniemy ją w łuk, głowa nie może dotykać ogona (ważna jest sprężystość mięsa). Warto też po prostu powąchać rybę, jeśli podejrzewamy, że coś jest nie tak. Ja kupuję bezpośrednio u hodowców lub w zaprzyjaźnionym sklepie. Wędzarnię postawiliśmy z cegły, która została po budowie domu. Wygląda jak szerszy komin (ma metr na metr). Odległość paleniska od komory wędzarniczej, gdzie wieszamy ryby, to niespełna dwa metry, ale im dłuższy kanał dymny, tym lepiej.
Drewno nie może płonąć, musi się dymić, dlatego najlepsze jest twarde, z olchy, dębu, buka oraz jabłoni i gruszy (dodają aromatu i słodszego smaku). Przepis mamy prosty i sprawdzony. Po wypatroszeniu nacieramy pstrągi grubą solą. Do środka wkładamy świeże zioła, najczęściej miętę i melisę, ale może być również mieszanka z tymiankiem czy szałwią. Nafaszerowaną rybę wstawiamy na kilka godzin do lodówki. Potem zioła wyjmujemy. Wędzimy około czterech godzin. Gotowy pstrąg ma lekko pomarszczoną skórkę i złocisty kolor. Zjadamy go na ciepło, a jeśli dotrwa do rana – robimy sałatkę. Tak czy inaczej, pycha.
Tekst: Joanna Lipska
Fotografie: Rafał Lipski