Mila i Irek odmierzają życie rozdziałami. Zamknęli pracowity brytyjski, otworzyli polski – twórczy, leniwy. Siedlisko w górach to ich baza – tu wiodą swoje wiejskie życie, tu wracają z pasjonujących wypadów w świat.
Zniszczona chałupa nad strumykiem
On zaczynał jako perkusista, potem został fotografem. Teraz jest… – Chyba rolnikiem? – śmieje się, bo sam nie wie, jak to określić. Ale już ma pomysł na najbliższy czas – kowalstwo artystyczne.
Ona, dziennikarka z wykształcenia, zajęła się – z konieczności, jak podkreśla – fotografią, ale przyznaje, że kiedy tylko nadarzyła się okazja, rzuciła ją na rzecz malarstwa. – Cóż, fotografia była pracą, a malarstwo to pasja. Sześć lat temu zaczęła studiować sztuki piękne w Anglii. Ale nie koniec na tym, bo choć bez żalu zamieniła aparat na sztalugę, a apartament w dawnej stodole zamierza przerobić na pracownię (jest tam najlepsze światło w całym siedlisku), to ostatnie lato poświęciła… ceramice.
Po ponad 20 latach emigracji postanowili wrócić. Wprawdzie tylko połowicznie – bo część roku wciąż spędzają w Anglii – i nie całkiem do miejsca, z którego wyruszyli (bo do Poznania, skąd pochodzi Mila, mają pięć godzin drogi), ale jednak do polskich krajobrazów. A że najbardziej kochają góry, trafili na południe. Marzyli o białym domu przy drodze, w którym przez jakiś czas mieszkał mały Irek z rodzicami. Domek stał przed znajomą leśniczówką, nocowali w niej kiedyś jeszcze jako narzeczeni. Ale na tę samą zagrodę miał ochotę ktoś inny i, niestety, wygrał.
Kupili więc zniszczoną chałupę nad strumykiem, pełniącym funkcję okolicznego śmietnika. Z Irka śmiała się cała wieś, ale z czasem śmiechy umilkły, bo dom nabrał „światowego” wyglądu, wokół wyrósł zgrabny murek z kamieni, ściany oblekły się winoroślą, a strumień przejrzał. Ciągnęło ich jednak w górę. Kilkaset metrów nad nimi było kolejne siedlisko do kupienia. Z na wpół zrujnowaną stodółką, starym sadem i pasieką. Nie spieszyli się z remontem, mieli przecież gdzie mieszkać. Irek zlecał kolejne etapy robót i wyjeżdżał do Londynu. Wreszcie się wprowadzili.
To, co dało się uratować, wyeksponowali – część belek stropowych, podłogę, schody – brakujące elementy skupowali z okolicznych rozbiórek. Domu prawie nie tknęli, zmienili tylko przeznaczenie pomieszczeń. – Chcieliśmy, by pozostał siedliskiem – mówi Mila – Kiedyś odwiedzili nas ludzie, do których tuż po wojnie należał ten dom, starsza pani z synem. Weszli jak do siebie, a syn zrobił odruchowo duży krok przez próg, niczym mieszkaniec, jakby jego ciało pamiętało to miejsce. Cieszyli się bardzo, że dom ocalał, że żyje, że kwitnie.
Dekorowanie domu? Co do milimetra!
Mila urządzała wszystko sama, przychodziła, siadała i przyglądała się, jak pada światło. – Nie umiem dokładnie zaprojektować, wyliczyć w centymetrach i milimetrach, raczej czuję intuicyjnie, wręcz fizycznie, proporcje. Wiem, że ma być „tyle” i że „tu”. Reszta dzieje się sama.
Dom jest mocno oświetlony z zewnątrz. – Mila zgodziła się na las, ale pod jednym warunkiem: gdy patrzy przez okno, musi widzieć przestrzeń, a nie niepokojącą czerń. Do głównego budynku – żeby poprawić jego proporcje – dobudowali balkony i taras. Do stodoły wystający dach, belki-wsporniki, boczne schody i pergolę.
Na dole, w dawnej obórce jest pokój muzyczny – z perkusją i kolekcją pił (choć na nich nikt nie próbował jeszcze grać). Za przesuwanymi drzwiami warsztat, a z drugiej strony… karczma. – U Funta, bo tak mówią o mnie w okolicy. W podłodze wybiło tu kiedyś źródełko i pływały kaczki. Teraz stoi porządny drewniany stół, a kamienny kominek tylko czeka na okazję do ostrego grzania.
Tekst: Michalina Kaczmarkiewicz
Stylizacja: Jola Musiałowicz
Fotografie: Jacek Kucharczyk