Trudno było przegapić początek „czasu przejścia”, czyli skrupulatnego poprawiania się i jednocześnie uroczystego oczekiwania na narodziny Pana. Bo w dawnych czasach dbano o stan dusz wiernych – przy czym był to rodzaj samopomocy, organizowany nie przez kler, ale przez ludność – by żadna duszyczka się nie zagapiła i niecnymi żartami oraz spóźnionymi hulankami nie spaskudziła sobie konta. Już o świcie pierwszego dnia adwentu jesienną ciemność przerywał ryk zdolny zbudzić nieboszczyka i przerazić dzikie bestie. Trąbiono w całej Polsce, tylko w różnych regionach w co innego dmuchano: na Mazowszu i Podlasiu w ligawy – długie, drewniane trąby, na Podkarpaciu w trombity, na Pomorzu w ruch szły bazuny, a w innych częściach Polski – rogi. Instrumenty łączyło jedno – były wielkie: od 1,5 do 3 m – więc i dobywający się z nich dźwięk do subtelnych nie należał. Nic dziwnego, że biednego grzesznika dreszcze przechodziły, a dusza drżała. Dla spotęgowania grozy trąbiący stawał przy studni – i nie mogło być już wątpliwości, że zwielokrotniony echem ryk pominie czyjekolwiek uszy.
Dźwięk trąby, w niektórych regionach zapraszający na codzienne roraty, był również przypomnieniem, że na cztery tygodnie muszą zamilknąć wszelkie instrumenty (dla pewności zamykano je w skrzyniach lub schowkach na klucz – żeby licho nie kusiło), nadchodził bowiem czas postu i modlitw, ciszy i pobożnych rozważań. Dlaczego trąby? Oprócz budzenia trwogi samym dźwiękiem, głębokim i chrapliwym, miały przypominać o Sądzie Ostatecznym, który przecież, zgodnie z zapowiedzią, oznajmią trąby anielskie. Poza tym tradycja ta rozwinęła się głównie na terenach pasterskich, a instrumenty dęte to przecież specjalność pasterzy.
Fotografie: East News, Forum