Janusz Knorowski, współzałożyciel i pierwszy gitarzysta zespołu T.Love, prowadzi pracownię malarstwa na ASP w Warszawie.
Wybrałeś Kazimierz dla towarzystwa artystów?
Trafiłem tu jako dziesięciolatek, który miał fioła na punkcie rysowania. Już wtedy, w latach 70., Kazimierz uchodził za miasteczko malarzy, dlatego rodzice mnie tu przywieźli. Przyjeżdżaliśmy tutaj co roku, a w wakacje po siódmej klasie zostawili mnie na trzy tygodnie.
Takiego dzieciaka?
Bezpiecznie było. Postawili mi przyczepę kempingową na polu namiotowym, koledzy byli zachwyceni. Ale ja czasu nie marnowałem, uczyłem się malarstwa. Potem przyjeżdżałem na kwatery. Mało ich było, każda obstawiona przez artystów.
I pewnie wszyscy spotykali się w kawiarni na rynku?
To był murek. W Kazimierzu są dwa takie słynne miejsca – murek przed kawiarnią Rynkową i ławeczki pod SARP-em. Zjeżdżała cała elita z Warszawy. Nawet mówiło się, że Kazimierz to taki daleki Mokotów. Legendarne były poranne posiadówy w SARP-ie, a po śniadaniu goście wychodzili na te ławki, na słoneczko. Krążą o tym różne anegdoty. Też mam jedną. Przychodzę tam kiedyś rano coś sobie porysować, a na ławeczkach siedzą: Daniel Olbrychski, Franek Starowieyski, Tadeusz Konwicki i kilku ważnych profesorów. Janusz Jaremowicz, znany krytyk, woła mnie: „Chodź, młody, siadaj, dowiesz się czegoś ważnego”. Panowie dyskutowali o czymś bardzo poważnym, mówili i mówili, na rynku kompletna cisza. Nagle szczęknęła krata od Rynkowej. To Janusz Ziółek, właściciel, otwierał kawiarnię. Natychmiast odezwał się Konwicki: „Dobra, przestańmy gadać, chodźmy na koniak”.
I tak dowiedziałeś się czegoś ważnego.
Wtedy chciałem być artystą. Wcześniej architektem, dlatego w Częstochowie wybrałem mat-fiz w IV Liceum Ogólnokształcącym.
Słynne liceum z piosenki T.Love.
No, jak w trzeciej klasie założyliśmy z Muńkiem zespół, to z moją matmą średnio było...
I zdałeś na malarstwo. Co z muzyką?
Odszedłem z zespołu w 1986 roku. Po studiach zacząłem pracę w akademii.
Stać cię było na działkę w Kazimierzu?
Wydałem wszystko, co miałem, a na notariusza musiałem pożyczyć. Odkładałem na mieszkanie w Warszawie, ale ciągle mi uciekało. Chciałem coś kupić, zanim pieniądze stracą wartość. Malarz Krzysztof Raczyński Krzyr budował dom w Kazimierzu, od niego dowiedziałem się, że obok jest działka na sprzedaż. Trafiłem znakomicie, do bardzo dobrej dzielnicy.
Mówią na nią Miejskie Pola.
Ulica Słoneczna. Śmiejemy się, że to Sunshine Boulevard w Beverly Field. Moim sąsiadem przez płot jest Henryk Skoczek, ważna postać w Kazimierzu, właściciel statków pasażerskich na Wiśle. Pierwsze, co zrobiłem na działce, to obsadziłem ją brzozami, 10 lat stała pusta.
Więc skąd ten stary dom?
Spod Zamościa. To spichlerz z 1903 roku, malutki – 35 metrów. Mam tu wiejskie meble z różnych stron i bawię się w szlifowanie, malowanie. Nie uprawiam zbieractwa rupieci, lubię, kiedy wszystko działa. Kamienie na werandzie też sam układałem. Przywoziłem je zza Wisły, bo w Kazimierzu tylko wapień jest, polne kamienie można znaleźć dopiero za Janowcem.
Nie chciałeś budować?
Tu jest park krajobrazowy i nadzór konserwatora. Łatwiej przenieść stary budynek, niż pakować się w budowę. Wczoraj, szukając czegoś w szufladzie, znalazłem kartkę z rozliczeniem.
Jaka pożółkła...
Z drugiej strony narysowałem stolarzowi okno spichlerza w Janowcu, żeby takie samo zrobił u mnie. I projekt dachu. Tu jest rachunek: spichlerz 1500 zł, transport 400... Ale dokument! Muszę go oprawić. Mały świronek kupiłem parę lat później.
Świronek?
Na Podlasiu tak się mówi na składzik. Sam go złożyłem i zrobiłem w nim pokój kąpielowy. Wcześniej wodę ciągnąłem od sąsiadów, w szlauchu. Nagrzewał się na dachu i miałem ciepły prysznic.
Nie korciło cię, żeby tu zamieszkać?
Mój rekord to cztery miesiące. Nie jestem kazimierzofilem, przyjeżdżam jak do pracy. Na ścianach domu zamontowałem zaczepy na blejtramy i maluję na zewnątrz. Ale był taki moment, że przestałem przyjeżdżać na długie weekendy.
Dlaczego?
Bo przez pięć dni tylko wydawałem znajomym kawę lub herbatę i zmywałem. Wolę rozmowy z przypadkowymi spacerowiczami, którzy zagadują mnie przez płot, widząc, jak maluję. Często potem wracają, by zobaczyć, jak obraz się zmienia. W weekendy to już nawet nie schodzę do rynku, za dużo jest narzekania i tęsknoty za dawnymi czasami. Znów mam zajawkę, że fajnie mi się maluje.
Te brzozy za domem?
Tak, ale „Bociany” też tu malowałem. Leżałem do góry brzuchem na trawie, akurat jakiś sejmik się zaczynał. One spotykają się nad Wisłą koło Józefowa. Z setka ich była, a potem się rozdzieliły – kilka w jedną stronę, kilka w drugą... I już wiedziałem, że będę je malował.
rozmawiała Agnieszka berlińska
zdjęcia Igor dziedzicki