Właścicielkom maszyn piorących w głowie się pewno nie mieści, że przez całe wieki brud z ubrań usuwano ręcznie i nie za często. Dopiero pod koniec XVIII w. zestaw „balia i tara” zrewolucjonizował tę kilkudniową czynność.
Przedtem przez setki lat tylko kijanki pomagały kobietom czyścić ubrania. Aby cokolwiek uprać, potrzebne więc były: kijanka, woda (najchętniej strumień lub jezioro), ług (popiół drzewny zalany wrzątkiem) oraz krzepka praczka. Ubrania najpierw solidnie namaczano i ługowano, a potem układano na rzecznym kamieniu i… tłuczono ile wlezie. Takie lanie kijanką, choć wyczerpujące i bardzo hałaśliwe, skutecznie „wybijało” brud.
Kijanki miały różne kształty: mogły być prostą, krótką deszczułką z rączką, grubym kijem albo ciężką dechą. Wiele z nich było bogato zdobionych – królowały motywy roślinne i geometryczne, ozdobne obramowania. Najpiękniejsze, obowiązkowo z motywem serca, rzeźbili dla praczek w dowód miłości zakochani kawalerowie i mężowie. Która nie miała uzdolnionego manualnie amanta, ta prała prostą, smętną deską. Albo musiała się wykosztować na dzieło lokalnego snycerza.
Tekst: Weronika Kowalkowska