Na dożynkach winiarskich pod Zieloną Górą poczujecie, czym różni się nasze młode wino od francuskiego beaujolais.
Jeśli wino będzie równie wyśmienite, jak piękna jest pogoda na dożynkach – dogodzi smakoszom. W Muzeum Etnograficznym w Ochli wieszają właśnie wieniec z winnej latorośli, znak, że można już spróbować młodego i mętnego napitku zwanego burczokiem (na cześć ubocznych efektów spożycia). Ten lokalny odpowiednik beaujolais nouveau mąci nie tylko w głowie, ale i w żołądku.
Zgodnie z winiarskim obyczajem, do domu, w którym wisiał wieniec, mógł wejść każdy, nawet obcy, i poprosić o szklankę. Tradycja – wciąż żywa w Czechach, gdzie przy drogach rolnicy za parę koron sprzedają napitek w butelkach – u nas prawie zanikła. Prawie, bo w niewielkim, malowniczo położonym pod Zieloną Górą skansenie, wciąż trwa.
Nad drewnianą osadą góruje osiemnastowieczna wieża winiarska z Budachowa. Mur pruski (konstrukcja szkieletowa wypełniona otynkowaną i pobieloną cegłą) okrywa przepiękny mansardowy dach. Budowlę otacza galeryjka wsparta na czterech potężnych słupach. Stąd nadzorca obserwował, czy aby nikt na plantacji się nie leni. W czasie winobrań było to ważne, pragnienie gaszono bowiem burczokiem – ile pracownik mógł w siebie wlać, tyle było jego. Potem szedł na piętro odpocząć. Na parterze trzymano narzędzia niezbędne do wytwarzania trunku. Podziwiam kunszt cieśli, którzy z dębiny i buczyny wyciosali olbrzymią prasę śrubową do wyciskania soku z winogron czy dębowe koryto z 1796 roku ozdobione wizerunkami lwów. Koryto ma ucięty bok – tędy z wydeptywanych nogami kiści wypływał sok. Moszcz się nie marnował; szedł do kufy, gdzie zalewano go wodą i mieszano. Gdy drożdże popracowały – można było degustować. Ładowano go potem do prasy, ta w Ochli pomieści 500 kilogramów. – Mniej wrzucać szkoda zachodu. Próbowaliśmy, ale deski prawie wszystko wypiły i ledwo co skapnęło dla nas – opowiada etnograf Irena Soppa. We wsiach robiono nawet trzy tłoczenia, na koniec dosładzano napitek. Ten ostatni był prawdziwą lurą, lecz i tak smakował, bo miał procenty.
W skansenie są dwa pokazowe poletka winogron otoczone lasem, więc winobranie nie odbywa się tu na niby. To najprawdziwsze dożynki, a burczok dla gości „pracuje” u pani Ireny w domu.
Dawniej winnice ciągnęły się kilometrami w okolicach Zielonej Góry. Klimat nie zawsze im sprzyjał, krzewy przemarzały, często brakowało słońca. Owoce dojrzewały, ale czasami małe i kwaśne, więc napój smakiem nie zachwycał. Winiarze się tym nie przejmowali; jeśli rok był kiepski, a w bekach buzował wyjątkowo cierpki napitek, mawiali, że to wino „specjalnie do dziczyzny”.
Krążyły o nim legendy. Jedna z nich mówiła, że w Zielonej Górze niepotrzebny był kat. Wystarczyło wlać skazanemu do gardła dzban lokalnego trunku i przywiązać go na noc do ławy. Rano wyrok był wykonany, kwas przeżerał nieszczęśnikowi żołądek. Co na te złośliwości winiarze, którzy na dożynkach częstują swoimi wyrobami? Kolejki przy stoiskach mówią same za siebie.
W okolicy powstawały też szampany, winiaki, przy dworach stawiano tak zwane koniakarnie. – Gospodarze marzyli, jak to trunki z Grünbergu podbiją Europę, ale szyki plantatorom pomieszała… kolej żelazna. Myśleli, że powiezie ich wyroby w świat, tymczasem przywiozła wina z Francji – uśmiecha się Irena Soppa. – No i polegli.Ponieważ z samego wina trudno było się utrzymać, ludzie zajmowali się też sukiennictwem. Zimą przesiadywali przy warsztatach, tkali lny i wełny, z których również słynęły te tereny.
W Ochli można obejrzeć kilka sosnowych chałup z Wielkopolski i przysłupowo-zrębowych łużyckich domostw z kratkowanymi szczytami, którymi zwykle zwrócone były w stronę ulicy. Białe pola wypełniano nie tynkowaną cegłą, a strychulcem – oblepiano je mieszaniną gliny, sieczki i nawozu. Najstarszy dom, kryta strzechą z żytniej słomy chałupa z Potrzebowa, pochodzi z 1675 roku. Wszystkie mają na trymplach, czyli ozdobnych belkach wewnątrz, wycięte rozety – znaki solarne, żeby słońce przyświecało domostwom nawet wtedy, gdy zajdzie, bo to ono daje życie. Wokół niewielkie ogródki, typowe warzywniki. Jeśli są kwiaty, to tylko takie, którymi można przy okazji leczyć – malwy, nagietki, rumianki, piwonie, do tego zioła – mięta, lawenda, szałwia, lipa na zimową herbatę.
Jest kuźnia z polnego kamienia, kaszarnia na proso i grykę, w wielu miejscach na zewnątrz stoją piece chlebowe. Niemcy w 1855 roku wprowadzili prawo dymne. Nie wolno było kryć dachów słomą, tylko dachówką, a piece trzeba było wynieść na dwór. Przesiedleńcy ze Wschodu, którzy odziedziczyli chałupy po Łużyczanach, nie mogli się z tym pogodzić. Jakże to, kazać gospodyni biegać z ciastem na blasze po sadzie? Żeby zakalce się porobiły? Repatrianci przerobili więc cichcem sień, żeby można było wybudować piec chlebowy – taka niezwykła chałupa stoi w Ochli.
W żadnym innym skansenie nie widziałam tylu gołębników. Widać, że ludzie chętnie hodowali te ptaki, wycinali dla nich wloty na poddasza domów, stodół, stajni. Najpiękniej wyglądają jednak manhattany, czyli piętrowe gołębniki na słupach kryte gontem. Nie dostanie się do nich żadne kocisko, cennych pisklaków nie wybiorą łasice ani kuny. Gołębie były nie tylko towarzyszami, ale też częścią inwentarza. Gotowano z nich rosół, który leczniczymi właściwościami przewyższał wywar z kury.
Tekst: Joanna Halena
Zdjęcia: Karolina Migurska (współpraca Krzysztof Migurski)
www.muzeumochla.pl
www.winobranie.pl