Na początku było ognisko na glinianej podłodze (polepie) i dziura w dachu. Potem, w Polsce gdzieś pod koniec XVII wieku, pojawił się piec.

Jeszcze bez komina – dym wędrował do sieni i tam, przez otwory w dachu, w świat. Piec ogrzewał, karmił, leczył i dawał schronienie duszom zmarłych domowników. Składał się z trzech części: odkrytego paleniska (odpowiednika dzisiejszej kuchenki), pieca grzewczego i chlebowego.

Był najważniejszym „meblem”, nic więc dziwnego, że czasami zajmował aż ćwierć izby. Kto mógł, garnął się do niego w poszukiwaniu życiodajnego ciepła – we wnękach jego grubych ścian przechowywano zimą kwokę z kurczętami albo prosiaki.

reklama

Na zapiecku (małej przestrzeni za piecem lub na nim) spały dzieci i koty, a przypiecek (ława wokół pieca) służył starcom i słabowitym. W środku „serca domu”, w płomieniach, gnieździły się rozmaite duchy. Najwyraźniej, w przeciwieństwie do mieszkańców chałupy, miały problem z przegrzaniem, bo kilka razy do roku (np. w Zaduszki i Wielką Sobotę) obowiązywał zakaz wypiekania chleba, aby dać im odrobinę wytchnienia. Wyciągano wtedy z pieca węgle drzewne i popiół – niezastąpione w zdejmowaniu uroków i przepędzaniu choróbsk.

Jako najważniejszy z domowników, piec traktowany był z szacunkiem. Panna młoda po przekroczeniu progu mężowskiego domu pędziła do niego, żeby się grzecznie przywitać. Biada temu, kto by go w gniewie kopnął albo przeklął. Każda świąteczna wieczerza kończyła się wrzucaniem w ogień okruchów, aby piec też się najadł. Niestety, czasami przeceniano jego możliwości, szczególnie w dziedzinie magii uzdrawiającej. Nadmierne ogrzewanie delikwenta w rytm modlitw i podejrzanych zaklęć miewało dość makabryczne skutki, o czym wie każdy, kto przeczytał „Antka” Bolesława Prusa.


Tekst: Weronika Kowalkowska
Zdjęcia: Naturepl/Be&W, Stockfood/Free, East News, shutterstock.com

Zobacz również