Wierzycie w przeznaczenie? Krystyna wierzy. Kiedyś spacerując po lesie, spotkała obcego człowieka, który niespodzianie zagadnął, czy nie kupiłaby tutaj ziemi. Uznała, że to znak.
– Zbudowałam dom wśród nadmorskich sosen. Udało się, bo nie miałam czasu na rozmyślanie, analizowanie i roztkliwianie się – mówi Krystyna Batruch, właścicielka pensjonatu Kalmus. – Wszystko toczyło się błyskawicznie. A to po gwoździe trzeba było jechać, a to po deski, bo majster czeka. Chociaż gdy zobaczyła dom w stanie surowym, wpadła w panikę. „Nie dam rady” – pomyślała.
Krystyna pochodzi znad morza. Była nauczycielką w pobliskiej Gardnie Wielkiej. Wtedy, w latach 70., nie wiedziała, jaką drogę przyjdzie jej przemierzyć, zanim wróci na Wybrzeże Słowińskie. 25 lat pracowała w Niemczech, ale co lato przyjeżdżała na wakacje z dziećmi do Polski, na ich ulubioną magiczną czołpińską plażę. Potem wracała do swojej galerii sztuki – też nad morzem, tylko Północnym. – Gdy okazało się, że moi wierni klienci nie mają już wolnego miejsca na ścianach – wspomina – trzeba było interes zamknąć. Jednocześnie z krachem zawodowym dopadł ją uczuciowy.
Krystyna była wtedy zupełnie załamana. Pojechała więc w miejsce, które zawsze ją uspokajało: na dzikie plaże, do sosnowych lasów. To wtedy spotkała nieznanego mężczyznę. Sąsiedzi kręcili głowami – kto tu przyjedzie w takie luksusy? Dom rzeczywiście wybudowała ładny. Ale gości przyciąga nie tylko jego uroda, także gospodyni. Ciągną za nią do Polski przyjaciele z „poprzedniego życia”. Szukają czystych plaż i dzikiej przyrody. – Tych widoków, niezwykłego światła i piasku, nie ma nigdzie na świecie – mówi Krystyna.
Dzień zaczynają śniadaniem. Siadają razem przy wielkim kuchennym stole. Zajadają jajka od szczęśliwych kur, chrupiący chleb, domowe konfitury. Poranne rozmowy przeciągają się do jedenastej.
Potem spacer po okolicy i obiad – zazwyczaj w zaprzyjaźnionej gospodzie „Po drodze” w pobliskim Smołdzinie. Ostatnio właściciele, którzy zawsze gotowali świetnie, natomiast nie przywiązywali wagi do wystroju, poprosili Krystynę o pomoc. Podpowiedziała im, żeby przerobili knajpkę w morski bar, pełen piasku i szumu fal.
– Nocne marki (a jest ich trochę, bo artyści zjeżdżają na plenery) mogą gadać, jeść i pić wino choćby do białego rana, a ja z nimi – opowiada Krystyna. Miło tu, bo domek jest uroczy, ma dach ze stuletniej, ręcznie robionej karpiówki z rozebranej stodoły, okna – z ruiny pałacu, a lampy z kolejowego dworca .
Po sezonie czuje się zmęczona, ale szczęśliwa. Podróżuje, odwiedza dzieci, urządza święta dla rodziny. – A potem zaraz robi się cieplej i znów trzeba się brać do pracy – mówi. Przyjeżdżają pierwsi goście. Wypatruje ich jak bocianów zwiastujących wiosnę. – Poza przyjaciółmi, dla których drzwi są tu zawsze otwarte, trafiają do mnie przyjaciele przyjaciół, ich znajomi. Wnoszą do mojego życia mnóstwo radości. Z niecierpliwością czekam na każdy wernisaż. Dlatego ta praca daje mi taką frajdę – dodaje. Gościem specjalnym jest ukochana wnuczka, dwuipółletnia Marie, dla której powstała plaża w ogrodzie. Ale nie tylko ona lubi tutaj przesiadywać.
Tekst: Monika Węgrzyn
Stylizacja: Green Canoe
Zdjęcia: Michał Mrowiec