Hania uznała, że to miejsce jest stworzone do przyjmowania gości. Kiedyś znajoma bioterapeutka aż rozłożyła ręce z zachwytu – tyle tu pozytywnej energii!
Jajka od sąsiadki. Maliny od drugiej (w tym roku wyjątkowo obrodziły, już nawet kilka butelek z sokiem czeka na zimę) i jeszcze trochę świeżego masła. Tylko mąka ze sklepu. Za godzinę w całym domu będzie pachniało malinową tartą, a to znak, że Hania spodziewa się gości. Za gotowaniem nie przepada, ale jest prawdziwą mistrzynią wypieków. Wie też dobrze, jak znajomym czas zorganizować.
Gdy nacieszą oczy najbliższą okolicą (widok z tarasu na łąki, owocowe sady, pola to balsam dla duszy), ruszą się gdzieś dalej. Mają być upały, więc we wtorek pojadą na rowerach do wąwozów (miejsce przyjemnie chłodne z fantastycznie poplątanymi korzeniami drzew, aż dziw, że „Władca pierścieni” nie był tu kręcony!). Potem koniecznie muszą zobaczyć starą rybacką wioskę, chociaż dwa zamki. Obowiązkowo willa Marii Kuncewiczowej i rejs po Wiśle. No i chyba na więcej czasu już nie starczy.
Zanim trafili w okolice Kazimierza Dolnego, spędzili z mężem wiele lat w południowej Afryce. – Żyliśmy jak na wiecznych wakacjach, nie licząc naszej harówki w afrykańskich szpitalach i lecznicach – śmieje się. Zamiłowanie do podróży, a może raczej to, że nie potrafi usiedzieć na miejscu, Hania ma po mamie, która do „bardzo zacnego” wieku z 12 przyjaciółkami jeździła po Europie wynajętym busem. Tuż przed dziewięćdziesiątką ujeżdżała wielbłądy w Tunezji, a potem poleciała samiutka odwiedzić syna w Nowej Zelandii. Zresztą, po świecie włóczy się cała rodzina. W pewnym momencie okazało się, że poza podróżami przydałoby się też miejsce, w którym można odpocząć.
Znaleźli się tu dzięki cioci, Krystynie Jastrzębskiej – fantastycznej starszej pani, która dawno temu postanowiła w Jeziorszczyźnie pod Kazimierzem założyć leszczynową plantację. Hania tak często bywała u niej, aż ciocia wypatrzyła działkę w pobliżu.
Hani i Januszowi nie pozostało nic innego, jak postawić tu dom. Od początku przeznaczony dla gości: dzieci, przyjaciół, znajomych. Urządzał go brat Hani, Krzysztof Łukaszewicz, architekt, na stałe mieszkający w Nowej Zelandii.
Pracami podzielili się mało sprawiedliwie: Janusz wziął na siebie najgorszą część – użeranie się z ekipami, rodzeństwu zaś dostała się część przyjemniejsza: projektowanie i dekorowanie.
Czasu mieli mało (bo brat przyleciał do Polski tylko na pięć tygodni), ale za to ogromne szczęście. Gdzie weszli, znajdowali rzeczy, które idealnie pasowały do domu. Krzysztof wynajdował prawdziwe skarby: ogromną wyplataną lampę do salonu, podniszczoną kozę, która zamiast grzać, pełni rolę stolika. Na warszawskim Kole wypatrzył stare drewniane okienka. Szepnął tylko: kupujemy, potem ci powiem, co z nimi zrobimy.
Wyczyścili je, wypełnili zdjęciami z podróży i powiesili obok prawdziwych okien. Wszystko w domu jest zgaszone: „utlenione” kolory, dechy na podłodze, kamienie na kominku, len i płótno na sofach i oknach. W łazience Krzysztof zabawił się w iluzjonistę (choć wykonawcę instruował przez telefon – pięć tygodni minęło nieubłaganie): wymyślił płytki tak udanie imitujące drewno, że ułożone na ścianie do złudzenia przypominają drzwi starej stodoły. Podłoga w kabinie wyłożona otoczakami gwarantuje codzienny seans refleksoterapii.
Ledwo dom postawili, a już pojawili się goście. Odtąd zawsze czeka na nich świeże ciasto i mnóstwo atrakcji. No, chyba że Hanny akurat nie ma. Bo usiedzieć na miejscu ciągle nie umie.
Hania jest ostrożna z bibelotami, tak łatwo zagracić nimi dom. Ale na te, które tworzą klimat, zawsze znajdzie miejsce. Blaszane sowy pochodzą z Afryki, a stylowe lustro z kolekcji Barok Old z Galerii Lawenda w Kazimierzu Dolnym. Cynową lampę nad stołem kupiła w Domotece.
W spatynowanym, jakby wypłowiałym od słońca i czasu salonie stoją zgrabne, obite lnem fotele i sofa z Domoteki, imponująca pleciona lampa z tego samego sklepu oraz stolik kawowy zrobiony z drzwi starej stodoły – firmy NAP.
Pomysłowo zrobiony okap – kostka powieszona pod sufitem na dekoracyjnych hakach.
Dębowe łóżko to najlepsze miejsce do słuchania ptasich koncertów. Do tego stylizowany fotel ludwikowski ze szczotkowanego dębu z Galerii Lawenda. Stolik do łazienki kupili za grosze na warszawskim Kole. Odnowiony, z kamienną umywalką, wygląda naprawdę elegancko.
Tekst: Michalina Kaczmarkiewicz
Stylizacja: Agnieszka Głowacka, Galeria Lawenda
Zdjęcia: Aneta Tryczyńska