W naszych wspaniałych czasach świeże owoce w styczniu to żaden cud. Może i przyleciały nie wiadomo skąd, a ich smak pozostawia trochę do życzenia, ale jest ich tyle, ile dusza zapragnie.
Kiedyś nie było tak łatwo. Jednym z nielicznych sposobów przechowywania owoców na zimę było smażenie konfitur – czynność z czasem podniesiona do rangi sztuki. Do XIX wieku powidła były uznawane za „dobro luksusowe” (ze względu na bardzo wysoką cenę cukru i miodu, którymi je słodzono), a ich wytwarzaniem zajmowały się głównie mniszki. Dopiero w XIX wieku, kiedy na rynku pojawił się o wiele tańszy cukier z buraków, do smażenia powideł ruszyły panie z towarzystwa, a majątki szlacheckie odebrały palmę pierwszeństwa klasztorom. Zgodnie z radą Lucyny Ćwierczakiewiczowej należało „do dokładnego smażenia konfitur (…) mieć naczynie mosiężne, wewnątrz nie pobielane, w takiem bowiem tylko nie zmieniają owoce właściwego sobie koloru. Najlepiej użyć do tego miednicy nowej mosiężnej, przeznaczywszy ją tylko do smażenia konfitur”.
W każdym szanującym się gospodarstwie specjalna patelnia lub miednica służąca wyłącznie do wyrobu konfitur była obowiązkowym elementem kuchennego wyposażenia. Smażenie odbywało się jesienią i miało charakter rodzinno-uroczysto-sekretny. Receptury przechodzące z pokolenia na pokolenie trzymano w tajemnicy. Umiejętność przygotowania idealnych konfitur, które miały odpowiedni kolor, smak i zapach, nigdy się nie scukrzały ani nie fermentowały, była uznawana za obowiązkową dla panien na wydaniu. Przydawał się także zmysł organizatorski i talent matematyczny – gotowe powidła należało skrupulatnie zinwentaryzować i tak wydzielać, aby ani jeden słoik się nie zmarnował. Tradycja jest żywa do dziś. Każdego roku we wrześniu w okolicach dolnej Wisły odbywa się wielkie smażenie według XIX-wiecznej receptury! Najsmaczniejszą imprezą jest Święto Śliwki w Strzelcach Dolnych. W kuprowych kotłach mieszacze mają nawet i 100 kilogramów owoców.
Tekst: Weronika Kowalkowska
Fotografie: Stockfood/Free, shutterstock.com