Dziś już mało kto pamięta o przypadających na przełom lipca i sierpnia połowach jacicy.
A szkoda, bo było to niezwykłe, malownicze, romantyczno-makabryczne widowisko. Owa jacica, proszę państwa, to bynajmniej nie rybsko, choć z rybami ma wiele wspólnego. Jest to bowiem owad, inaczej zwany jętką, uważany przez rybaków za idealną przynętę. Jej poczwarki siedzą spokojnie w mule na dnie rzek aż do któregoś bezwietrznego wieczoru pod koniec lipca, kiedy to wylęgają się z nich delikatne owady o białych skrzydłach. A ujmując rzecz ściślej, miliony owadów naraz. Na ten właśnie moment czekali rybacy. Gdy tylko się ściemniło, wypływali czółnami uzbrojeni w płócienne worki. Wabili jętki pochodniami, podpływali do wirujących chmar po cichutku – jacica to płochliwe stworzenie, nawet wiatru nie ścierpi – starając się jak najdelikatniej zanurzać wiosła.
Pogodny, ciepły wieczór, łodzie i ognie na rzece majaczące w półmroku, wirujące widmowe roje motyli… Romantyczne, prawda? Tak przynajmniej uważały tabuny gapiów ciągnące wodą i brzegiem za poławiaczami. Niestety, tu dochodzimy do mniej przyjemnej części widowiska. Schwytane do worków stworzonka następnego dnia rozsypywano na strychach i w stodołach, aby wyschły. Rekordziści potrafili nałapać kilka pudów (1 pud to ponad 16 kilo!). Te jętki, które uniknęły wora, po kilku godzinach szalonego wirowania składały jaja, po czym, jak to jednodniówki, bo tak brzmi pełna nazwa owada, padały martwe, „usypując powierzchnię wody takiem mnóstwem białych motylich trupów, że w niektórych miejscach wydaje się ona śniegiem pokrytą” – jak pisała Orzeszkowa w „Nad Niemnem”. Brrr.
Fotografie: East News, Shutterstock.com