Niedaleko od Warszawy, a tak jakby na końcu świata. Latają świetliki, kumkają żaby, śpiewają ptaki.
Wizytówka Uroczyska zaczyna się nietypowo – od tego, czego w nim nie ma. A więc TV sat. (prawdę mówiąc, nawet zwykłego TV brak, ale właściciele zapraszają na odwyk). Nie w każdym pokoju jest łazienka, można za to skorzystać z solarnego prysznica, który hartuje ciało i ducha. Dojazd też nie jest łatwy – GPS poddaje się przy kapliczce w polu. To trzy kilometry od Uroczyska. Co więc jest? Przyjaciel kiedyś stwierdził, że „koniec geografii tu jest”. Zachęta to czy antyreklama? Każdy odpowiada sobie sam.
Pierwsze witają nas dwie mleczne kózki oraz rogaty kozioł Bębenek. – Z jego skóry ktoś planował zrobić instrument, ale szczęśliwie uciekł spod noża – żartuje Sławek. Na spotkanie wybiegają dwie śliczne dziewczyny w kolorowych sukienkach – Ula i jej córeczka Pola. Znany w okolicy wilczur Tytus (– Ludzie już przestali go gonić i tylko od czasu do czasu pokazują nam szczeniaka i pytają, czy poznajemy, kto jest tatą), dwie czarne sznaucerki, mama Fenka i córka Demolka, siostry border collie Lily i Starka z Dębowego Wzgórza. Obok pasą się konie, są też koty i gęsi. Na koniec pojawia się Sławek z padalcem – tu wszystkie zwierzaki są mile widziane. O takim domu Ula Zygańska marzyła przez całe dzieciństwo spędzone w bloku na 9. piętrze.
Po studiach dziennikarskich dostała świetnie płatną posadę w dużej firmie. Harowała szesnaście godzin na dobę, a przez pozostałe osiem śniła o swoim raju. Za roczne oszczędności mogła kupić małą działkę pod Warszawą albo gospodarstwo kawałek za Mszczonowem – ceny malały z każdym kilometrem. Wybrała to drugie. – Wrzucałam rower do samochodu i jechałam za miasto. Zostawiałam auto przy drodze i na rowerze szukałam odludnego miejsca na dom – mówi. Wreszcie znalazła Uroczysko Kępę. Jeszcze w latach 90. mieszkali tu państwo Ziemscy.
Uprawiali ziemię, jeździli bryczką do kościoła i cieszyli się szacunkiem. Po ich śmierci gospodarstwo wystawiono na sprzedaż. Ula na swoim rowerze nadjechała we właściwym momencie. Na początku nie bardzo wiedziała, co zrobić z tą ziemią, ale kiedy pojawił się Sławek, wszystko się zmieniło. – Takie miejsce potrzebuje gospodarza, który ma pomysł, pasję i chęć do ciężkiej pracy – dodaje Ula.
Sławek Żurek pracował w dzienniku, potem w tygodniku, wreszcie w miesięczniku, by na koniec zająć się wyłącznie Uroczyskiem. Ula jeszcze dojeżdża do Żyrardowa trzy razy w tygodniu i uczy dzieci angielskiego. – Rzecz w tym, żeby nie musieć stąd nigdzie wyjeżdżać za chlebem, żeby móc utrzymać się z tego, co mamy – mówi. Są już na dobrej drodze. Starają się właśnie o certyfikat gospodarstwa ekologicznego. Wokół domu są piękne okazy starych drzew i krzewów: bzu, jabłoni, gruszy, jaśminu.
Ganek obrasta winorośl. Dlaczego to takie ważne, że te rośliny są stare? – pytam Ulę. – Dlaczego, na litość boską, stare jest lepsze od nowego? – No bo gada. Potrafi opowiadać wspaniałe historie. Bo jest starsze niż my, ludzie, i więcej pamięta. Popatrz na to winogrono – Ula biegnie w stronę ganku – widzisz, jakie ma grube gałęzie? Widać, że nie rośnie tu od wczoraj. Dobrze jest sadzić nowe rośliny, ale dla przyszłych pokoleń. Dla nas są te, które ktoś zasadził lata temu.
Dom i meble także powinny być stare. W dodatku z naturalnych materiałów. Odkryli to podczas podróży. Sześć razy byli w Indiach, parę razy wędrowali po Himalajach, zwiedzili Gwatemalę, Nową Zelandię, Maroko, pięć miesięcy żyli w Górach Skalistych. Zobaczyli, że na świecie ludzie budują z tego, co daje im ziemia. Sami więc zlepili swój dom z gliny, słomy i zbieranych z pól otoczaków. Do tego dodali drewno ze stodół na Dolnym Śląsku. A do domu wstawili śląskie meble z rodzinnych stron Sławka. Nawet zielony piec z kuchnią węglową stawiał śląski zdun. Ze śląskich kafli. Pora na drzemkę Poli (czy widział ktoś szczęśliwsze dziecko?!), więc zaprzęgamy konie do bryczki. Rodzinna przejażdżka jest dobra przed snem. Pełna wrażeń Pola usypia.
Ula na stole stawia świeżutki chleb, domowy smalec i wspaniałe ogórki. – W zeszłym roku zakisiliśmy 50 kilo – opowiada z dumą. – Jeszcze nie mamy własnych, ale kupiliśmy je od znajomej gospodyni. Wszystkie drobne i jędrne, więc wyszły wspaniale. Jest też konfitura z naszych czarnych porzeczek, orzechy włoskie, nalewka na węgierkach i domowe wino. Ula zdejmuje jeden ze słoików stojących w rzędzie na piecu i częstuje kozim mlekiem. Tu nie pije się innego. Oczywiście są też kozie sery, które sami robią. Na razie tylko na własny użytek, ale jak przybędzie kóz, może produkcja się rozwinie.
Na piętrze czekają pokoje gościnne dla mieszczuchów, którzy także choć przez chwilę chcieliby pobyć w zgodzie z naturą, posłuchać ciszy i mądrych opowieści starych drzew. – Czy przewidujecie jakieś atrakcje dla gości? – pytam. – Nie komplikujmy – śmieje się Sławek. – Tu największą atrakcją jest właśnie brak atrakcji. Chodzi o to, żeby przez chwilę jedynym problemem stał się wybór boku, na którym położymy się pod gruszą.
Tekst i stylizacja: Kasia Mitkiewicz
Fotografie: Marek Szymański
http://www.uroczysko.wikidot.com