Bożena, Andrzej, ich córka Marta i zięć Krzysztof są jak włoska rodzina. Weseli, towarzyscy, głośni, lubią dobrą kuchnię i sami świetnie gotują.
Siedlisko dla miłośników przyrody
Marta: – Dom w Czarnkowiu niedaleko Połczyna-Zdroju miał być tylko dla nas, ale gdy po pierwszych studiach, wschodoznawstwie, skończyłam moje wymarzone projektowanie wnętrz w Łodzi, pojawiła się myśl, że może by założyć pensjonat. Na początku nikt się do tego nie kwapił, jednak gdy rodzice zaczęli remont, przekonałam ich, żeby w starym budynku gospodarczym zrobić pokoje dla gości. Sama je urządziłam: tylko pięć, kameralnych, rodzinnych, dla takich ludzi jak my, którzy kochają przyrodę i dobrze zaprojektowane rzeczy. Pomagała Magda, siostra Marty, z mężem Kubą i córką Marysią. Tak powstał pensjonat Lecą Żurawie.
Marta nazwała pokoje w siedlisku od tytułów rosyjskich filmów: „Tak tu cicho o zmierzchu”, „Dama z pieskiem”, „Mały marzyciel”, „Świat się śmieje”. Przy „Siedemnastu mgnieniach wiosny” mama powiedziała „nie”, bo za tym serialem akurat nie przepadała, więc agent Stirlitz przegrał z „Konikiem Garbuskiem”. Siedzimy i zajadamy pyszne ciasto z czarną porzeczką i kremem kokosowym, dzieło mamy. Dawniej był tu chlewik, teraz jest jadalnia i świetlica. Stoły wymyśliła Marta, tata je zrobił, a mama pomalowała.
Bożena: – Obawiałam się, że dom przestanie być nasz, że trzeba będzie się nim dzielić z obcymi. Że to początek końca tego, po co przyjechaliśmy, czyli świętego spokoju. No i wreszcie – po co ludzie mieliby nas odwiedzać?
Marta: – Choćby po to, żeby skosztować twojego gotowania. Goście mówią o mamie „czarodziejka”, tak potrafi doprawiać jedzenie.
Bliskie spotkania z naturą
Andrzej: – Pierwsza zima dała nam nieźle w kość. Prowadzi do nas wąwóz jak w górach. Musiałem zapinać kilka razy dziennie łańcuchy, żeby wjechać i wyjechać.
Bożena: – Ludzie z miasta często o tym nie wiedzą, ale jak się idzie mieszkać na wsi, trzeba pokochać pracę fizyczną. Mąż z zięciami sami zrobili drogę. Ubijali gruz, piasek, kamienie. Robota jak dla skazanych, ale teraz można wygodnie dojechać pod sam dom.
Andrzej: – Głazów tu zawsze było pod dostatkiem. Wystarczy zrobić rundkę i masz pełno pięknych polodowcowych okazów. Ziemia tu była licha, nic nie rosło, więc gospodarze hodowali owce. Gdy się ogląda stare widokówki, klimaty są jak w Bieszczadach. Łagodne garby morenowe, porośnięte bukowymi lasami, jeziora i stada na łąkach. Kiedyś wioski tętniły życiem, teraz nie. Gdy zgubiliśmy się na spływie kajakowym do Bornego, nie było nawet kogo spytać o drogę. Na Mazurach, gdy pływaliśmy Krutynią, ruch i harmider był jak na Marszałkowskiej. A na Drawie czy Parsęcie – naprawdę dzikich rzekach – wkoło żywej duszy. Tylko zwierzaki w lesie.
Marta: – Nawet w lasku za oknem. Pies na spacerze wypłoszył niedawno jelenia. Wypadł prosto na nas, olbrzymi, z wielkim porożem. Od tamtej pory nabrałam szacunku dla brzezinki.
Bożena: – A pamiętasz 23 łanie, które wędrowały gęsiego przez szosę? Zatrzymaliśmy samochód i czekaliśmy, aż przejdą. Wierzę, że zwierzaki podchodzą pod dom. Gdy jechałam do pensjonatu, przy samiutkiej drodze rył w poszukiwaniu żołędzi młody dzik. Kompletnie się mną nie przejmował. Dziki są zresztą i przy drodze, i pod oknami. Pewnie dlatego, że na poboczach sadzono dęby.
Dom na wsi - miejsce magiczne
Życiem rządzą przypadki, ale nie zawadzi im czasem pomóc. Państwo Świrkowie pomogli. Szukali domu nie tylko przez internet. – Robiłem wycieczki dla dzieciaków ze szkół w Białogardzie, rajdy, obozy fotograficzne. Znamy tu każdy kawałek ziemi – mówi Andrzej, geograf, autor przewodników turystycznych. Ludzie mieli ich za wariatów, bo brnęli z aparatami i namiotami w największe wertepy. Marzył im się kawałek dachu, żeby na weekendy mieć gdzie uciec z miasta. Aż w końcu trafili do Czarnkowia. Babcia staruszka mieszkała tu sama, a okolica była jak z bajki. Jabłonie, na gałęziach czerwone jabłuszka, ule, kwiaty. I pięcioro dzieci, a żadne nie chciało wracać na wieś. Od tamtej pory wszystkie wycieczki i spacery zmierzały w jednym kierunku. – Przyciągało nas to miejsce, a babcia się śmiała, że może jakiś pokoik nam urządzi. Ale sprzedać nie chciała. Po dwóch latach sama zadzwoniła.
Bożena: – Miałam rozterki, czy przeprowadzać się na stałe na takie odludzie. Pierwsza noc... i nic się nie stało. Wszyscy spali jak susły, bez żadnych lęków.
Andrzej: – Niemcy tak budowali swoje siedliska, że najpierw przywozili różdżkarza, który pokazywał, co gdzie ma stanąć. Żeby dobrze się żyło i ludziom, i zwierzętom.
I żyje się dobrze. Mało tego, bez problemu udaje się łączyć prowadzenie pensjonatu z pracą. Marta pomaga mamie, gotuje, robi przetwory, ale przede wszystkim projektuje wnętrza, a do tego wystarczy jej komputer i zasięg internetu.
Nieoceniona pomoc sąsiedzka
Państwo Świrkowie śmieją się, że limit pecha wyczerpali w pierwszym roku, zimą. Marta: – Dwa tygodnie po otwarciu akurat wrzucałam ogłoszenie na portal „Kocham wieś”, a tu rodzice dzwonią. Pożar! Gdy pewnej nocy we wsi wyłączono prąd, czujniki przy kominku nie zadziałały i dom zajął się od iskry. Wtedy rodzina Świrków przekonała się, ile znaczą dobrzy sąsiedzi
Andrzej: – Ktoś zobaczył słup dymu na niebie, ktoś usłyszał syreny. Mimo mrozu ludzie wyszli z domów i ruszyli na pomoc. Gdyby nie to, kamień na kamieniu by nie został. Strażacy krzyczeli, żeby nie wchodzili w ogień, a oni nic, więc dali im kaski. Sąsiedzi uratowali setki książek, meble, nawet lodówkę z jedzeniem. Cały nasz dobytek.
Bożena: – A potem pomagali nam w odbudowie, żebyśmy nie stracili sezonu. Latem mogliśmy przyjąć pierwszych gości.
Nad Doliną Pięciu Jezior zapada mrok. Zima jeszcze nie odeszła, ale to jej ostatnie podrygi. Wkrótce wszystko się zazieleni. Żurawie już przyleciały. Ich krzyki słychać nad ranem od strony łąki.
Kontakt do siedliska Lecą Żurawie: Czarnkowie 49 koło Połczyna-Zdroju, www.lecazurawie.pl, www.facebook.com/lecazurawie.
Tekst: Joanna Halena
Zdjęcia: Andrzej Świrko, Marta Świrko-Kruszewska, Krystian Kasperowicz Divel, Debastian Łukowski/Pees Studio, Stylizacja: Marta Świrko-Kruszewska