Na podwórku witają nas radośnie dwa psy, a za domem, wśród zieleni, urzęduje drewniana menażeria. To tu, w podwarszawskim Zalesiu Dolnym, Józef Wilkoń rysuje i rzeźbi swoje fantastyczne zwierzęta.
Na wsi pracuje się lepiej niż w mieście?
Na pewno lepiej się rzeźbi. Jak tylko robi się ciepło, idę do ogrodu i włączam piłę spalinową. Z suchych pni, które ciągle zwożę na podwórze, robię moje zwierzęta: psy, koty, krokodyle, dziki, słonie, nawet wilkołaki. Kilka lat temu dokupiłem sąsiednią działkę, żeby było dla nich więcej miejsca. I teraz, na ponad czterech tysiącach metrów, jest im wreszcie dobrze. Kto wie, może gdyby nie przeprowadzka do Zalesia, nie zacząłbym bawić się drewnem, a potem rzeźbić?
No właśnie, a dlaczego właściwie wyprowadziliście się z Warszawy?
To nie była nagła decyzja. Lubiłem atmosferę miasta: restauracje, kina, teatry, spotkania z przyjaciółmi. Mieszkaliśmy w cichej przedwojennej kamienicy przy ulicy Hożej. Ja z żoną i synem,
moja teściowa, a do tego jeszcze siostra żony z mężem. Żyliśmy trochę na kupie, ale nie czułem wielkiego dyskomfortu, bo to było bardzo duże mieszkanie. Na strychu jeszcze miałem pracownię. W Zalesiu Dolnym mieszkali nasi przyjaciele, do których często jeździliśmy. To chyba oni powiedzieli nam, że jest do kupienia działka z przedwojennym drewnianym domem i pięknym starym dębem. Kupiliśmy ją właśnie ze względu na to drzewo. Wtedy, w latach 60., Zalesie było prawdziwą enklawą – piękne przedwojenne wille-letniaki w środku lasu, dookoła przecudne łąki, rzeka. Wieś 20 km od Warszawy. Ale ostatecznie zamieszkaliśmy dopiero w 1980 roku. Przeprowadzka trwała kilkanaście lat.
Dlaczego tak długo?
W domu, który kupiliśmy, mieszkali Tusia i Dymitr. Rosjanie. On uciekł ze Związku Radzieckiego, w wielkim strachu. Ona też po traumie, bo w czasie rewolucji na jej oczach zginął mąż, białogwardzista. Była niezwykle ciekawą osobą, pół Rosjanką, pół Francuzką, z domieszką krwi polskiej. Skoligacona z Włodzimierzem Rabczewskim, inżynierem i projektantem warszawskich wodociągów. Przed wojną mieszkali w stolicy, stracili wszystko w powstaniu. Ludzie, od których kupiliśmy działkę, to byli ich znajomi. Wynajęli im ten domek w Zalesiu za grosze. Nie mieliśmy zamiaru ich wyrzucać. Mieszkali tam do śmierci.
Nie czuł się pan dziwnie w takim swoim-nie-swoim domu?
Nie mieliśmy z tym problemu. Bardzo lubiliśmy Tusię i Dymitra, cieszyliśmy się, że opiekują się naszym domem. Na początku jeździliśmy tam tylko w weekendy, przyjeżdżaliśmy w sobotę rano, a wieczorem już wracaliśmy na Hożą. Mieliśmy wtedy peugeota 404, w tamtych czasach supernowoczesny samochód, więc te 20 km tam i z powrotem to było nic. Zaczęliśmy zostawać na noc, dopiero jak przerobiłem strych na sypialnię. Potem dobudowałem część, w której teraz siedzimy, czyli kuchnię, łazienkę i przedpokój.
Czyli dom pączkował?
Pączkował przez wiele lat. Z czasem pojawiły się jadalnia, salon, potem moja pracownia, a jeszcze później pokój dla matki, kolejna sypialnia oraz pokój gościnny. Goście trochę się gubią w labiryncie pomieszczeń. Razem z Małgosią mieliśmy bzika na punkcie starych mebli, lamp, obrazów. Sprowadzaliśmy je z całej Polski. Bardzo lubię klimat mojego domu: ciepły, naturalny, przytulny. Ludzie, którzy tu przychodzą, twierdzą, że świetnie się w nim czują. Podoba im się ten mój labirynt. Bo dużo tu nietypowych rzeczy. Na przykład ten przedziwny kominek wygląda jak ruszt w ścianie. Mój pomysł. Połączenie wiejskiego pieca chlebowego i paleniska. Bardzo praktyczne. Ogrzewa część domu, można w nim palić drewnem.
Gotuje pan?
Skąd! Kompletnie się na tym nie znam. Umiem zrobić kilka prostych potraw, więc z głodu bym pewnie nie umarł, ale gotowaniem zajmuje się pani Halinka. Z grzybów potrafi wyczarować prawdziwe cuda.
Grzybiarz z pana?
Jesienią wystarczy wyjść do matecznika za domem, tyle tam grzybów. Jak kupiliśmy działkę, namiętnie sadziłem drzewa. Świerki, graby, topole, sosny, dęby, różne krzaki. Dziś nie mogę
się nadziwić, że z małej sadzonki wyrosło kilkunastometrowe drzewo. To namacalny dowód, że czas płynie, wszystko się zmienia. Lubię na nie patrzeć, wspominać. Potrzebuję obecności drzew, wszystkiego, co żyje, co czuje. Nie mogę tego udowodnić, ale jestem pewien, że wycięte drzewo cierpi. Dlatego ja niczego nie wycinam. Latem w niektórych miejscach jest taki gąszcz,
że czuję się tu jak w puszczy – bezpieczny, niewidoczny. U mnie nie ma wydzielonych rabat, rośliny rosną jak chcą, trochę dziko. Chyba siedzi we mnie wieśniak, bo korzenie to mam wiejskie.
Urodził się pan na wsi.
W Bogucicach koło Wieliczki. Dnie spędzałem na obserwowaniu zwierząt, kwiatów i drzew. Babcia miała kury, świnie i krowę, którą bardzo kochałem. Ale najbardziej fascynowały mnie konie.
W gospodarstwie królem był Łysek – wielki, piękny, z gęstą grzywą. Do moich obowiązków należało czyszczenie go. Łysek lubił sobie ze mnie żartować – przygniatał mnie bokiem lub zadem do ściany, dlatego z przodu był czysty i uczesany, a z tyłu nieco brudnawy. Kiedy byłem starszy, bardziej nad nimi panowałem. Jako 13-latek potrafiłem, prowadząc go za pługiem, zaorać cały zagon. Lejce zarzucałem sobie na szyję, a pług trzymałem mocno obiema rękami. Wszystko na wsi umiałem zrobić, byłem silny, miałem krzepę. Ale konno nigdy nie nauczyłem się jeździć,
respekt pozostał. Za to uwielbiam na nie patrzeć, rysować je, malować, rzeźbić. A jednym z moich ulubionych motywów są takie koniki-wilkoniki.
W tym roku obchodzą z panem jubileusz.
Moje 85. urodziny. Mam z tym teraz straszne urwanie głowy – mnóstwo spotkań autorskich, wernisaży i promocji książek. Po każdym takim absorbującym dniu z ulgą wracam do swojej „zagrody”.
Rozmawiała: Ewa Wesołowska