Wiosną i latem mogłabym jeść jogurt na śniadanie i obiad – z cebulą, czosnkiem, tartymi ogórkami, na podwieczorek i kolację – ze świeżymi owocami albo miodem. Każdego dnia potrzebuję
co najmniej litr. W sklepach co rusz nadziewam się na jogurty wzbogacane lub zagęszczane mączką chleba świętojańskiego albo soją modyfikowaną.
Z kolei ekologiczne kosztują po 10 zł za mały kubełek. Są smaczne, ale musiałabym na nie wydawać 30-40 zł dziennie. Absurd.
Pamiętam z dzieciństwa smak zsiadłego mleka dojrzewającego w wekach pod przykrywką z gazy, umiem ze śmietany, która się na nim zbiera, zrobić masło, a z mleka twaróg. Uznałam więc, że jogurt to pestka.
NACZYNIE. Nie musisz mieć jogurtownicy, wystarczy zwykły garnek (ja mam szklany, żeby nie reagował z kwasami, które powstają podczas fermentacji).
BAKTERIE. Kupiłam w internecie firmy Danisco, sprzedaje je Agrovis. Są duże opakowania, na kilkanaście litrów, albo małe na trzy litry. Ale bakteria bakterii nierówna: różne kultury dają rozmaite smaki i gęstość. Kefirowe – rześki, bakterie jogurtu kremowego – gęsty i łagodny, a probiotyczne – kwaskowaty.
MLEKO. Może być krowie, kozie, sojowe, a nawet w proszku. Każde, poza UHT, trzeba zagotować, żeby pozbyć się „złych” bakterii, które mogłyby zakłócić pracę naszej wybranej kultury. Ja kupuję mleko UHT w kartonie.
TEMPERATURA. Podgrzewam dwa litry do 45°C. Temperaturę sprawdzam termometrem do wina albo wkładam palec do garnka. Jeśli wytrzymam 10 sekund, to znaczy, że jest akurat. Wsypuję bakterie i dokładnie mieszam.
DOJRZEWANIE. Można garnek włożyć do torby termicznej i zamknąć na kilka godzin, ja nagrzewam piekarnik do 50°C, wstawiam rondel na noc i wyłączam piekarnik. Rano mleko jest ścięte i łagodnie kwaskowate. Robię na nim najlepsze tzatziki na świecie. Domowy jogurt wytrzymuje tydzień w lodówce.
Tekst: Joanna Halena
Zdjęcia: Stockfood/Free, Shutterstock