Zacznijmy od tego, że człowiek współczesny ma szczęście być „mobilnym” – jeśli w jakimś miejscu mu niedobrze, to może (z mniejszymi lub większymi kłopotami) przeprowadzić się w inne. Kiedyś tylko nielicznych stać było na ten luksus. Większość spędzała całe życie w jednym domu, ba, w jednej izbie dzielonej z hordą przodków i potomków. W chałupie żyło nawet i 15 osób! Nic więc dziwnego, że szykując się do budowy nowego siedliska, robiono wszystko, co tylko w ludzkiej mocy, aby stało ono jak najdłużej i żyło się w nim jak najbezpieczniej.
Najpierw starannie wybierano miejsce. Szerokim łukiem omijano pogorzeliska i ruiny domów, w których zdarzyło się jakieś nieszczęście. Plac pod chałupą należało oczywiście poświęcić. Do budowy używano wyłącznie zdrowych drzew, żadnych tam rażonych piorunem, dziwnie wyglądających (np. bliźniaczych) albo skażonych nieszczęściem (wyjątkowo złą sławą cieszyły się drzewa wisielców). Długa jest lista przedmiotów zakopywanych pod węgłem w ramach magicznego zabezpieczenia. Od strzegącego przed urokami i zapewniającego urodzaj jajka, przez kromkę chleba, garść ziaren, monetę, wianek z procesji Bożego Ciała czy kawałki poświęconej gromnicy, po echo krwawych ofiar pogańskich, czyli uciętą głowę koguta.
Ukończenie każdego etapu budowy świętowano wystawieniem bukietu przybranego wstążkami, tak zwanej wiechy. A kiedy dom już stał, wystarczyło powiesić nad drzwiami podkowę (najlepiej znalezioną gdzieś przypadkiem) oraz zamontować koło od wozu na dachu (żeby skusić bociana do założenia gniazda) i można się było ze spokojnym sercem wprowadzać. Jak wiadomo, pierwszy sen na nowym miejscu zawierał treści prorocze. Niestety, mało kto miał siłę go zapamiętać, bo zaraz po przeprowadzce odbywała się huczna zabawa, prababcia dzisiejszej parapetówy. I obowiązkowo trwała do białego rana – w przeciwnym razie na dom spadało nieszczęście, choćby był obwieszony podkowami od podłogi po sufit.
Fotografie: Forum, Shutterstock.com