Kupalnocka versus noc świętojańska (23 czerwca) to wspaniały dowód, że niektórych pogańskich zwyczajów po prostu nie da się wykorzenić i trzeba z nimi iść na kompromis.
Na nic zdały się zakazy, groźby i naciski – prastare słowiańskie bóstwa musiały co prawda zrobić miejsce dla świętego Jana Chrzciciela, ale nie dały się zepchnąć z ławki. Zaczynało się od ognia – na wzgórzach i polanach rozpalano ogniska, wokół których tańczyły przepasane magicznym zielem bylicy dziewczęta. Chłopcy skakali przez płomienie, śpiewano pieśni miłosne, a przed północą ruszano na poszukiwanie kwiatu paproci. W parach! Bez przyzwoitek! Przed ślubem! Kościół katolicki zgrzytał zębami na takie zepsucie, ale co z tego, skoro społeczeństwo było za? „Pogańskie bezeceństwa” zachwycały poetów i uczonych, bronili ich (między innymi) Marcin z Urzędowa, Mikołaj Rej i Jan Kochanowski. Po atrakcjach związanych z ogniem przechodzono do obrzędów „wodnych”.
Wierzono, że wszelkie kąpiele – czy to w strumieniu, czy w porannej rosie – zadziałają lepiej niż tran, kremy przeciwzmarszczkowe i antybiotyki w jednym, że „zmyją” z człowieka chorobę i troski. Szczególnie ochoczo kładła się na wilgotnej trawie młodzież obu płci, rozochocona lub zmęczona (w zależności od temperamentu) nocnymi biegami po lesie. Potem następowały obowiązkowe wróżby ze spławianych rzeką wianków. Tu wreszcie mógł dojść do głosu święty Jan. W końcu miał wiele wspólnego z wodą – oczyszczał nią wiernych z grzechu i przypieczętowywał ich duchową przemianę. Z tego powodu zaczęto go traktować jak „głównodowodzącego” pogodą (najwięcej przysłów pogodowych związanych jest właśnie z dniem świętego Jana), a zwłaszcza deszczami. Z czasem uznano nawet, że nie wolno kąpać się w rzekach i jeziorach przed Janem. Trzeba było cierpliwie czekać, aż 24 czerwca święty przepędzi z wody nieczyste moce: wodniki, utopce i inne pogańskie stworzenia, w które wciąż wierzono.
Tekst: Weronika Kowalkowska
Fotografie: Piękna, PAP