Tylko teoretycznie kamienny domek na wysepce należy do Charlesa i Barbary. W rzeczywistości jego panem i władcą jest morze. Gdy przychodzi pora sztormów, to ono bierze w posiadanie wakacyjne siedlisko.
Wymarzony dom na prywatnej wyspie
Trudno się przyzwyczaić do widoku pianina, które przed twoimi oczami buja się na falach – opowiada ze śmiechem Barbara. – Tym bardziej że jeszcze niedawno stało w domu. Do utraty ulubionego instrumentu podchodzi jednak filozoficznie – ot, stało się. Takie są koszty życia na wysepce u wybrzeży stanu Maine. Przez cały rok mieszkać się tu nie da – to dom wakacyjny. Gdy gospodarze wyjeżdżają, fale z impetem przejmują władzę nad wyspą. I od czasu do czasu zabierają ze sobą małe co nieco na pamiątkę. Ostatnio pianino, wcześniej… dwie lodówki na gaz. – Na wyprzedaży w Nowym Jorku kupiłem trzy takie urządzenia – wyjaśnia Charles. – Planowałem, że w razie awarii wykorzystam części z pozostałych. Obecnie używamy już trzeciej. Poprzednie fale wyrwały ze ściany i zabrały na otwarte morze.
Marzenie o domu nad morzem
Charles i Barbara na półhektarową wyspę trafili trzydzieści lat temu. Dom stał zabity dechami, nawet w lecie. Zafascynowani znaleziskiem postanowili pobawić się w detektywów i odnaleźć właściciela osiemdziesięcioletniego, jak się okazało, budynku. Była nim starsza pani, mocno niechętna sprzedaży – wyspę darzyła sentymentem, to był jej mały skarb z dzieciństwa. I, jak to ze skarbami bywa, wystarczała jej sama świadomość jego istnienia. Charles długo przekonywał ją, że młoda rodzina z trójką małych dzieci znakomicie zaopiekuje się wysepką. Trzeba tylko było dostosować letnią siedzibę do potrzeb nowych gospodarzy. Największy problem mieli ze słodką wodą – poprzedni właściciele korzystali ze studni, która z czasem zamieniła się w solankę. Udało się jednak dociągnąć do wysepki po dnie morza rurę i podłączyć się do wodociągu w pobliskim mieście. Elektryczności nie ma, więc dom oświetlany jest lampami olejowym i naftowymi. Kuchenkę i kilka piecyków grzewczych napędza propan.
Meble dowiezione... łódką
– To miało być ciche, spokojne miejsce, jak najbliższe naturze – opowiada Barbara. – Na wyspę nie zabraliśmy nawet radia. Przygoda z pianinem nauczyła gospodarzy, żeby nie przywiązywać się zbytnio do przedmiotów i przy urządzaniu zachować umiar. – Od początku było wiadomo, że trzydrzwiowej szafy tu nie przywleczemy – śmieje się Charles. Meble transportowali samochodem, ładowali na łódkę i na własnych grzbietach przenosili do domu. Skutkiem „logistycznych niedogodności” jest dekoracja wnętrza – prosta i funkcjonalna, akcentująca walory samej architektury. Ściany w jadalni pomalowali odcieniami szarości, a salon na biało z nutami delikatnej żółci i błękitu. Królują tu meble z lekkiego drewna i wikliny, bo te najłatwiej było przywieźć.
Pokora wobec żywiołu
– Nauczyliśmy się wyszukiwać odpowiednie i niedrogie przedmioty na pchlich targach. Gdy przychodzi morze i zabiera krzesło, bez żalu przywozimy następne – opowiada Barbara. Ograniczyła także liczbę bibelotów, po co mają je porwać fale? Pokoje zdobią przede wszystkim lampy, kosze i świeże kwiaty. Dla niektórych tak groźne „sąsiedztwo” byłoby nieznośne. Jednak Barbara i Charles cenią kontakt z przyrodą i prywatność. – Życie nad morzem uczy pokory – twierdzą. Ich determinację wynagradzają piękne widoki z okna na – jak mówią ze śmiechem – mokry ogródek, który faluje i szumi. Nie można go uprawiać, ale miło popatrzeć. Siedząc przed domem obserwują, jak na ich „klombach” baraszkują foki i delfiny.
Tekst: Rebecca Winward/Redcover
Tłumaczenie: Stanisław Gieżyński
Fotografie: Tria Giovan/Redcover