Dla Agnieszki i Andrzeja przeprowadzka w Bieszczady nie oznaczała porzucenia dawnego życia i zmiany pracy. Zamiast w klimatyzowanym biurze siedzą w we własnym domu z widokiem na wzgórza, konie i derkacze.
Kiedyś całe te połoniny pokrywały uprawy pszenicy (– Rdzennej rośliny bieszczadzkiej – zżyma się gospodarz). Po trwającej wiele dekad PGR-owskiej okupacji, nowi właściciele postanowili zwrócić je naturze. Musieli zacząć od karczowania. – Zanim w 1999 roku kupiliśmy ziemię, przez kilkanaście lat leżała odłogiem. To wystarczyło, żeby zarosła krzakami. Trzeba było wyrąbywać drogę, miejsce pod dom i stajnię – opowiada Andrzej, doktor biologii i czołowy polski specjalista od bobrów.
Jest gorące popołudnie. Za nami spacer wzdłuż granicy prywatnego rezerwatu mokradeł pełnego storczyków. Teraz przedzieramy się przez sięgające po pas trawy – królestwo derkaczy, ptaków zagrożonych w Europie wyginięciem, ale bezpiecznych na ziemi Agnieszki i Andrzeja. Tu nie uświadczysz ciągnika, nikt nie kosi łąk i pisklęta mogą dorastać w świętym spokoju. Wieczorami ich charakterystyczne krzyki niosą się daleko po okolicy i konkurują z chóralnym zaśpiewem zasiedlających mokradła żab. Oprócz szumu wiatru w drzewach, szczeknięcia psa czy tupotu galopującego stada hucułów – to jedyne nocne odgłosy na ranczu.
Wyprowadzka z Krakowa w Bieszczady nie oznaczała ani wielkiego poświęcenia, ani porzucenia dawnego życia. Agnieszka i Andrzej nie zmienili pracy. Tyle że zamiast w klimatyzowanym biurze siedzą we własnym domu, a za oknem mają wzgórza, konie i derkacze. Dzięki internetowi i komputerom nie przerywali pracy na czas budowy. Nawet koczując przez dwa lata w namiocie i małym pokoiku z dachem z brezentu przywiązanego liną, da się napisać raport i wysłać go mejlem. Oczywiście zimą sprawy się trochę komplikowały, bo warunki robiły się ekstremalne. – Próbowaliście kiedyś spać w namiocie przy minus 15 stopniach? Szczególnie z gołą głową? – Andrzej nie wiedzieć czemu uśmiecha się do tego wspomnienia. – Ma się naprawdę psychodeliczne sny. Kiedy sypał śnieg i wiał wiatr, droga robiła się nieprzejezdna. Jedynym środkiem transportu były narty i rakiety śnieżne. Jedynym źródłem ciepła – wysłużony piecyk koza i ciepłokrwisty owczarek berneński Nelson.
Agnieszka i Andrzej opowiadają o tych dwóch latach z zadziwiającym spokojem. Nawet im powieka nie drgnie przy streszczaniu tej, cytuję, „drogi przez mękę, od odkrzaczania po gont”. Sami są trochę zdziwieni, jak daleko zaprowadził ich upór, że „ma być tak i ani trochę inaczej”. Dom postawili huculscy cieśle z Ukrainy, używając tradycyjnych metod. Cała konstrukcja zbudowana jest bez użycia jednego gwoździa! Gospodarze chcieli być niezależni – i są. Nie płacą rachunków, czym wprawili w nabożny podziw górali, którzy przyjechali montować drzwi w głównym budynku. Bo wodę mają ze studni, a jedynym źródłem energii są dwa wiatraki i zestaw paneli słonecznych założonych przez Andrzeja, który stał się specjalistą od projektowania i montowania takich urządzeń.
Ścieki przetwarza przydomowa oczyszczalnia, która na pierwszy rzut oka niczym się nie różni od zadbanej rabatki. Wystarczy odrobina wyobraźni, żeby wszystkie nieczystości przerobić za pomocą lilii, ozdobnych traw i aromatycznych ziół na wodę do podlewania ogródka. Bez smrodu i podtruwania przyrody. Taki sposób pozbywania się ścieków jest ładny i skuteczny, a na dłuższą metę tańszy niż szambo albo umowa z wodociągami. Warzywa pochodzą z organicznego ogródka, w którym Agnieszka, doktor ochrony środowiska, praktykuje naturalne metody uprawy. – Większość ludzi uważa, że ekologia to wyrzeczenia – opowiada Andrzej. – Tymczasem dla nas to wolność. Żyjemy, jak chcemy, zależni tylko od zmieniających się pór roku i pogody.
Ludzie czasem kręcą głowami, bo ich dom nie jest impregnowany, a szpary w belkach uszczelniono mchem zebranym we własnym lesie. – Robaki wam to zjedzą – prorokują. Andrzej odpowiada: „prędzej one nas zjedzą, bo dom jeszcze będzie stał. Przez wieki budowano w ten sposób”. W ekologicznym domu – to oczywiste – główną rolę odgrywają naturalne materiały. Podłogę przy kominku zdobią wydobyte ze strumyka płaskie kamienie. Większość mebli gospodarze zrobili sami. Powstały z resztek drewna użytego do budowy rancza.
Projekt wykorzystywał tradycyjne wzorce, został jednak unowocześniony – dodano wielkie szklane tafle, które oświetlają największy pokój i dają wspaniały widok na bieszczadzkie pagórki. Dom jest przystosowany do przyjmowania gości, którzy chcą odpocząć od cywilizacyjnego zgiełku. Przyjeżdżają głównie obcokrajowcy, podróżujący zgodnie z zasadami turystyki zrównoważonej, których fascynuje ekologia i życie zgodne z naturą. Tu mogą podglądać i tropić dzikie zwierzęta lub… patrzeć w gwiazdy. Podobno porównywalny widok nieboskłonu można mieć tylko na pustyni w Namibii.
Andrzej i Agnieszka mają ambitne plany. Na części terenu powstanie ekologiczny sad, w którym będą rosnąć stare odmiany drzew owocowych. Do tego mała winnica, ścieżka przyrodnicza, ekspozycja kiwonów do wydobywania ropy naftowej. Podczas naszego pobytu oźrebiła się jedna z klaczy. Wieczorem burza mózgów przy wegetariańskiej kolacji – jak dać źrebakowi na imię? Pomysłów było mnóstwo, choć nam wydaje się, że dostanie na imię „Platyna”. Piękne imię dla pięknego konia, żyjącego w pięknym miejscu.
Tekst: Stanisław Gieżyński
Fotografie: Rafał Lipski, Ecofrontiers
Stylizacja: Barbara Dereń
www.ecofrontiers.net