Na czym polega ten fenomen, widać doskonale na słynnym obrazie Józefa Chełmońskiego – ciepły dzień, wczesny zmierzch, nic do roboty (bo już po żniwach), dobrze odkarmiona wiejska dziewoja bawi się latającymi w powietrzu pajęczymi nićmi.
Pięknie, sielsko i anielsko. Wedle przysłów ludowych zaczyna się pod koniec września („wrzesień jeszcze w słońcu chodzi, babie lato już się rodzi”) albo na początku października („po Świętej Brygidzie babie lato przyjdzie”), a zanim się człowiek obejrzy, już go nie ma, bo „na Świętego Szymona (czyli 28 października) babie lato kona”. Kiedyś wierzono, że unoszone wiatrem nici to strzępy białego welonu Matki Boskiej, który spadł jej z głowy w chwili wniebowzięcia. A tymczasem babie lato to nic innego jak narzędzie masowej pajęczej migracji.
Kiedy kończy się lato i najwyższy czas poszukać dobrego schronienia na zimę, taki pająk przędzie nić, uczepia się jej i czeka na solidny powiew. Dalszego ciągu mogą mu pozazdrościć najwytrawniejsi windsurferzy oraz spadochroniarze, bo to cwane zwierzątko potrafi za jednym zamachem przeszybować kilkaset kilometrów i wzlecieć aż na pułap stratosfery (15–20 km). W każdym razie, kiedy wszystkie pająki wylądują, kończy się polska złota jesień, a zaczyna smętna, szara, wietrzna pora.
Józef Chełmoński, „Babie lato”, 1875 r.
Tekst: Weronika Kowalkowska
Fotografie: Flash Press Media