Asia i Jarek śmieją się, że pędzą na wsi straszliwie zwykłe życie. Wybrali je „tymczasowo”, ale tak im się spodobało, że powrót do miasta jakoś nie za bardzo się udaje.
Są momenty, gdy cisza i spokój zaczynają nużyć, a Asia przestaje wierzyć w swój życiowy fart. Wtedy myśli o przeprowadzce. Do miasta. – Będę chodzić do teatru, czerpać sztukę i kulturę pełnymi garściami – mówi. Dobrze wie, że to mrzonki, i że miastowi nie spędzają życia w muzeach i filharmonii. Ale z wiejskiej albo małomiasteczkowej perspektywy może się wydawać, że w mieście jest lepiej. Dlaczego lepiej? No bo te muzea i ta opera... A przecież przyjechali tu z Jarkiem właśnie po ciszę. Spodobały im się pola, po których biegają bażanty i sarny. Kupili dom, a właściwie drewniany szkielet chaty (jej właściciel uznał, że na Mazowszu jest jednak nie dość dziko i po prawdziwą dzicz wyprawił się wysoko w góry) i zaczęli urządzać. Głównie Asia, bo to jej pasja, ale z pomocą architektki Beaty de Nisau. Dom jest nieduży, więc zostawili odsłonięte stropy – żeby dodać przestrzeni i powietrza. No i żeby podkreślić rustykalność wnętrza.
Sień dzieląca dom na dwie części byłaby zbyt mroczna, doświetlili ją więc dwoma wewnętrznymi oknami: z salonu i z kuchni. Ze ścian działowych, gdzie się dało, zrezygnowali. Dosyć szybko okazało się, że miastowe rozwiązania na wsi niekoniecznie się sprawdzają, nawet, jeśli w domu mieszkają i goszczą byli miastowi. Bo na przykład wszyscy i tak od razu wchodzą do kuchni i siadają przy starym stole z dziurami i sękami (zrobił go stolarz ze stuletnich drzwi od stodoły), chociaż po drugiej stronie sieni jest spory salon z wygodnymi kanapami i fotelami.
Na wprost wejścia znajdują się schody na piętro. – Zupełnie nie feng shui – śmieje się Asia. Ale polska wieś jakoś z natury niewiele ma wspólnego z feng shui, więc specjalnie się tym nie martwią. Tym, że na widok piętra – całego pod skosami – starożytni Chińczycy skręciliby się z rozpaczy, też się nie przejmują. Im (oprócz Asi i Jarka do rodziny należy pięcioletnia Helenka, no i czarny kudłaty pies Tajfun) jest tam bardzo dobrze.
Przy schodach stoi mały piecyk – norweska żeliwna koza z miejscem na czajnik z herbatą w środku. Grzeje naprawdę mocno, wygląda „lekko”, no i zajmuje bardzo mało miejsca. Właśnie takie niepozorne sprzęty Asia z Jarkiem lubią najbardziej. Większość to wygodne i proste meble w skandynawskim stylu, a pozostałe – kredens w kuchni i rzeźbione szafy – to zbieranina, często ratowana przed wyrzuceniem i zniszczeniem. Asia jasny wystrój mieszkania ożywiła turkusowymi dodatkami. Ten kolor, który właściwie jako jedyny pasował do ciemnobrązowego domu (taki już kupili, a zmiana na jasnoszary byłaby zbyt kłopotliwa) i pojawił się na stolarce okiennej i drzwiowej, od wieków zdobił wiejskie zagrody. We wnętrzach, jako kolor dekoracji, podkreśla sielsko-anielski klimat domostwa.
Ulubionym, wręcz magicznym miejscem pani domu jest malutki ganek z wejściem do sieni. Latem robi za werandę, bo na tarasie jest… za gorąco. Ale już od pierwszych podmuchów wiosny Asia wystawia się na słońce. Miejsca jest tu malutko, ale na szczęście mieszczą się wygodny fotel, podręczny stolik, doniczki z kwiatami i ziołami. – Mam tu cień, trochę słońca i dobry gospodarski widok na okolicę, bo ganek stoi na podwyższeniu – tłumaczy.
Latem niewielka powierzchnia domu zupełnie przestaje mieć znaczenie. – Ogród staje się dodatkowym pokojem: jakieś tysiąc metrów kwadratowych – śmieje się Joanna. Drzwi tarasu i na ganek są zawsze otwarte na oścież, a my kursujemy między ogrodem a domem. I pędzimy tu straszliwie zwykłe życie.
Tekst: Michalina Kaczmarkiewicz
Stylizacja: Green Canoe
Fotografie: Rafał Lipski