Dawniej wszystkie sowy uważano za nocne zjawy, wysłanników diabła i ciemnych mocy. Pójdźce też się dostało, chociaż jest maleńka i lata w dzień. Niesłusznie, bo to ptak bardzo sympatyczny.
Mawiano, że kto z bliska ją zobaczy i usłyszy wołanie, nie pożyje długo. W pohukiwaniu doszukiwano się słów: „pójdź, pójdź w dołek za kościołek”. Naukowa nazwa pójdźki, Athene noctua, pochodzi od imienia greckiej bogini mądrości, literatury i walki o słuszną sprawę. Noctua wywodzi się od łacińskiego noctuus – nocny. Jeśliby więc wierzyć nazwie, pójdźka jest nocną Ateną, chociaż chętnie poluje także za dnia, a i z mądrością u tak małego ptaka też różnie bywa. Brytyjczycy nazwali ją Little Owl, czyli małą sową, Niemcy – Steinkauz – od kamieni, bo często osiedla się w skalnych rumowiskach, Francuzi konsekwentnie od Ateny – Chev˘che d’Athéna – a Rosjanie mówią o niej „domowyj sycz”.
M-3 w dziupli
To jedna z najmniejszych europejskich sów. Drobniejsza od niej jest tylko zasiedlająca świerkowe bory sóweczka i syczek, którego u nas nie spotkacie. Jej krępe ciało ma najwyżej 25 cm wysokości, a rozpiętość skrzydeł do pół metra. Chuda pójdźka waży zaledwie 150 g, a tłuściutka – jesienią – około 200, tyle co kostka masła. Samiczki są nieco większe i cięższe od samców. Kiedy pierwsza pójdźka trafiła w moje ręce jako pacjent, zdziwiłem się, że jest bardzo mała, a jednocześnie zwarta i krępa, zwyczajnie taka „w sobie”. Przez chwilę zastanawiałem się nawet, ile waży kilogram pójdźki, ale wynikało to ze zmęczenia. Mieszkają w prawie całej Europie, z wyjątkiem północnych krańców Wysp Brytyjskich, Skandynawii i republik nadbałtyckich. Najłatwiej można je podglądać w Hiszpanii i Francji, a także w północnej Afryce. U nas najwięcej tych sówek spotkamy we wschodniej i południowo--wschodniej części kraju. Możemy się też, choć znacznie rzadziej, natknąć na nie na Ziemi Lubuskiej, w północnej Wielkopolsce, na Suwalszczyźnie, Pomorzu, Mazurach i Warmii. W całym kraju żyje około tysiąca par.
Biała kuleczka
Pójdźki nie lubią gęstych lasów. Na mieszkanie najchętniej wybierają spróchniałe pnie drzew owocowych, dziuple głowiastych wierzb, szczeliny skalne i zakamarki zacisznych budynków, także cmentarne kaplice lub ruiny. Zdarza się, że korzystają z budek lęgowych. Akceptują sąsiedztwo człowieka, pod warunkiem, że nie jest zbyt wścibski. Pary w jednym miejscu mogą gniazdować przez wiele lat. Samica, o ile jest dobrze odżywiona, może złożyć nawet sześć jaj, najczęściej jednak w lęgu są tylko cztery. Białe i kuliste. Sówki składają je w dwudniowych odstępach, wysiadywanie trwa miesiąc. Pisklęta różnią się wielkością – nie wykluwają się przecież w jednym momencie. Gdy najstarsze ma już 10 dni, najmłodsze może dopiero wychodzić z jaja. Matka ogrzewa je przez co najmniej dwa tygodnie. Później nie wystarcza im już jedzenia, które pracowicie znosi ojciec. Podstawą rodzinnego menu są niewielkie gryzonie i duże owady: szarańczaki, świerszcze, chrząszcze.
W deszczowe dni pójdźki z lubością zjadają dżdżownice (radzą sobie nawet z ogromnymi rosówkami), zdarza się też, że zapolują na małe ptaki. Po pięciu-sześciu tygodniach maluchy zaczynają wychodzić z rodzinnej dziupli i uczą się łowów. Młode pójdźki mają jednolicie szare ubarwienie głowy, bez jasnego nakrapiania. Jeszcze przez miesiąc rodzice dokarmiają je i tolerują, potem młodzież musi sobie radzić sama. I znaleźć własne terytorium z bezpieczną dziuplą i zasobnym w pokarm łowiskiem. Nie jest im więc łatwo. W pierwszym roku życia ginie ponad połowa młodych pójdziek. Mroźne i śnieżne zimy są dla nich ogromnym zagrożeniem. Muszą się także wystrzegać kun i zdziczałych kotów, które potrafią zakraść się do gniazda i zabić wysiadujące samice. Budki lęgowe dla tych ptaków są więc skonstruowane tak, by chronić sowią mamę – mają dwa przedsionki, małe otwory umożliwiające sowie obserwowanie drapieżnika z komory lęgowej, a także zapasowe wyjście, dające jej możliwość ucieczki.
Gimnastyka na gałęzi
Jeżeli macie stary sad lub wasz ogród graniczy z łąką albo polem, warto zawiesić budkę lęgową dla pójdziek. Są miłymi sąsiadami, nie hałasują, czasem tylko przyglądają się nam swymi siarkowożółtymi oczami, coś tam cicho wołają, podrygują i znikają. To nasza jedyna sowa, która zanim odleci, robi coś, co przypomina przysiady. Warto tę gimnastykę zobaczyć.
Fotografie: Marcin Nawrocki, Naturepl/Be&W
O zwierzętach opowiada dr Andrzej G. Kruszewicz - lekarz weterynarii, ornitolog, znawca ptasich obyczajów, autor wielu książek, dyrektor warszawskiego zoo