Przeprowadzka z Londynu do starego młyna zajęła Amber dosłownie dziesięć dni. Teraz budzi ją kojący szum rzeki, a mały Oliver bawi się na łące koło domu pod opieką niezawodnych niań – labradorek.
Dzieci zmieniają życie – ten truizm dotarł do Amber Galloway, gdy urodził się Oliver. – Maluch nie powinien siedzieć w oparach miasta, niech zasmakuje wsi – pomyślała i postanowiła wyprowadzić się z Londynu. Najbardziej entuzjastycznie jej pomysł przyjęły dwie labradorki – Suede i Bieługa. Wypatrzyła nawet działkę z parą betonowych domków letniskowych, które planowała wyburzyć, a na ich miejscu postawić drewniany dom w amerykańskim stylu. Jednak nim podpisała umowy, zdarzyło jej się jechać przez hrabstwo Hampshire. – Z drogi zauważyłam młyn nad rzeką – wspomina Amber. – Zaintrygował mnie, więc podjechałam, by popatrzeć z bliska. I stało się. Dla zniszczonego stulatka, choć można go było tylko wynająć, zrezygnowała z amerykańskiego snu.
– Wszystko ruszyło z kopyta, bo okazało się, że mam dziesięć dni na zabranie rzeczy ze starego lokum – mówi. Dla wielu ludzi przeprowadzka na łapu-capu byłaby ciężkim przeżyciem. Jednak Amber ma doświadczenie, jest dekoratorką wnętrz i szybkie zmiany to jej specjalność. Miejscowych robotników znalazła z dnia na dzień i zabrała się do odświeżania młyna. Pokoje wyszorowała i pomalowała, zdarła posadzkę. Pod nią leżały potężne dębowe deski. Nad głową, po zdjęciu warstwy kurzu i pajęczyn, pojawiły się grube belki sufitowe. Amber nie szastała pieniędzmi, szukała pomysłów tanich i efektownych. – Niczego nie wyrzucam, znajduję tylko nowe zastosowania dla sprzętów i przedmiotów, które przestały mi pasować.
W łazience wykorzystała więc kafelki, pozostałe z projektu realizowanego dla klienta, a znalezione kiedyś konary zamieniła w podstawę lampy. Część remontu zrobiła sama. – Pudło z narzędziami zawsze mam pod ręką i znam się co nieco na ciesielce i układaniu podłóg – mówi. Pracom przyjaźnie sekundowali właściciele domu. Wyraźnie cieszył ich widok piękniejącego młyna. Obawiali się trochę o wystrój, bo roboty było co niemiara, ale i pod tym względem nie docenili Amber. – Jestem klasyczną sroką – żartuje. – Znajduję przedmioty i znoszę do domu. Dopiero potem główkuję, jak to wszystko połączyć.
Ale niektóre rzeczy zbieram całkiem świadomie od lat. Jak porcelanę z Limoges i kryształy od Williama Yeowarda. Pokoje we młynie to najlepszy dowód, że mieszanka nowych i starych mebli oraz przedmiotów z różnych bajek może się udać. Wystarczy, że będą miały naturalne kolory. – Zwłaszcza odcienie miodowe i złociste – wtrąca Amber. – Imię Bursztyn zobowiązuje. Do tego trzeba dobrać obicia, zasłony. Ale i tak najważniejsze jest ustawienie mebli – zdradza. – Zdarzyło mi się pracować dla pewnego pana, u którego tylko przesunęłam szafy i był zachwycony!
Wraz z młynem i kawałkiem rzeki Amber zyskała żyzną ziemię. – Grzech nie skorzystać – mówi. – Wcześniej nie siałam rzodkiewek czy marchwi, ale od czego ma się sąsiadów. Poradzili, gdzie zrobić zagonki. Oliver biegnie codziennie do ogródka i przynosi pęczki świeżutkich nowalijek. I szaleje z psami na naszej własnej łące. Londyn się nie umywa. Amber zbiera rozmaite starocie, ale najbardziej lubi delikatną porcelanę z Limoges, zwłaszcza zastawę z nowalijkami.
Tekst: Johanna Thornycroft/East News
Tłumaczenie: Stanisław Gieżyński
Fotografie: Andreas von Einsiedel/East News