Na początku było jajo. Zniosła je stara gęś, a wysiedziała indyczka. Pisklę okazało się niewątpliwie gęsią, choć o tym nie wiedziało, bo matek miało kilka. A ptaki te kogo zobaczą pierwszego, tego traktują jak rodzica.
Bocian wisiał na kominie starej stodoły jak nietoperz, kręcąc ze zdumienia głową. Podczas długich zamorskich podróży wiele widział, ale to, co działo się na podwórku, przekraczało granice jego doświadczeń. Wśród traw na białej szmatce siedziała maleńka, żółta gąska i pałaszowała młode liście mniszka. Znosiliśmy je, garściami, bo apetyt miała wilczy. Popiskiwała przy tym i czasami wymachiwała czymś, co skrzydełkami jeszcze nie było, a my nazywaliśmy to „kucyperkami”. Warował przy niej wielki wsiowy kundel Bolo, zapatrzony w pisklaka jak w obraz.
Od początku było z nią po wariacku. Gęś jej nie chciała, bo dawno zapomniała, że w ogóle zniosła jajo. Indyczce się nie podobała, bo jakaś dziwna i piska inaczej niż indyczęta. Kury nie kwapiły się do matkowania wielkiemu maluchowi. Na szczęście znalazła gąskę moja siostra i zabrała do domu. Nie bardzo wiedziała, co z nią zrobić – na wsi zamieszkała niedawno, a w mieście z drobiem miała do czynienia tylko wtedy, gdy wkładała przyprawiony majerankiem do piekarnika. Po poprzedniej właścicielce gospodarstwa odziedziczyła jednak stadko ptaków i kilka chudych kotów. Z pomocą przyszły życzliwe sąsiadki. Kazały włożyć płaczącą kulkę do pudełka z sianem, postawić pod lampą i karmić gęsimi specjałami, czyli mleczem, krwawnikiem, jajkiem. Gunia przyjmowała to wszystko ze zrozumieniem, napychała frykasami wole i z dnia na dzień robiła się większa.
Przyjechaliśmy do siostry pod koniec maja i coraz bardziej absorbująca gąska zamieszkała z nami. Było chłodno, więc na noc zabieraliśmy ją do siebie, owijając szmatką, żeby nie brudziła. Małe gęsi okropnie paskudzą (duże zresztą też, ich odchody można wykorzystać jako naturalny nawóz w ogrodzie). Zasypiała, chowając łepek pod skrzydełko. Myliśmy jej łapki i kuperek pod kranem, uczyliśmy pływać w wannie, zmienialiśmy siano, siekaliśmy mniszek z krwawnikiem, a codziennie trzeba było zebrać tego dwie torby.
Gunia słysząc nasze głosy podskakiwała i wyraźnie prosiła, żeby ją wyjąć z pudełka. Na spacerach dreptała koło nas, a lekcje prawdziwego pływania pobierała w pobliskim stawiku. Mój mąż Jurek zabierał ją tam i towarzyszył z benedyktyńską cierpliwością, bo uwielbiała się taplać w wodzie. Gdy nie chciała wyjść, udawał, że odchodzi. Wtedy natychmiast wyskakiwała i gnała za nim z krzykiem, machając „kucyperkami”. Wygrzewała się z nim w słońcu na leżaku, z czułością skubiąc brodę, cały czas gaworząc po gęsiemu.
Po naszym wyjeździe całkiem już spora Gęgunia zaprzyjaźniła się z Bolem. Kundel pozwalał jej na wszystko. Częstowała się z jego miski, popijała wodę, w chłodne wieczory wtulała w jego futro. Razem warowali przy bramie, gdy domownicy jechali na zakupy. Witali ich wrzaskami i wariackimi tańcami. Gęś znacznie szybciej niż pies wyczuwała obcych i podnosiła przy bramie okropny rumor. Zresztą wszystkie gęsi są doskonałymi stróżami, bo mają fenomenalny słuch. Przecież to właśnie one ocaliły Rzym przed najazdem barbarzyńskich Galów.
Towarzystwo ludzi i psa przedkładała nad kurnik. Nie chciała w nim zamieszkać ani bratać się z drobiem. Wsadzana siłą wrzeszczała, odganiała od siebie ptaki, musiała mieć własne poidło. Trzeba było zamykać drzwi na ganek, bo przez uchylone natychmiast wpychała się do domu. Im bliżej ludzi, tym lepiej. Mogła wtedy uczestniczyć w rozmowach i od czasu do czasu wtrącać swoje trzy grosze. Nawet w piwnicy nie było spokoju – gdy tylko usłyszała nasze głosy, zaraz w okienku pojawiała się biała gęgająca łepetyna.
Zweryfikowaliśmy dzięki niej pogląd o ptasim móżdżku. Jej przyjaźń, upodobania i smaki, wreszcie – nienawiść do kurnika i umiłowanie swobody – to najlepsze dowody. Bo co najbardziej na świecie lubi gęś? Oczywiście maliny, zwłaszcza jesienną odmianę Poranna Rosa. Skubie owoce razem z psem przez płot, ale gdy ktoś idzie zrywać na deser, domaga się swojej porcji natarczywie – wrzeszczy i ciągnie dziobem za ubranie. Jest wolna i niezależna. Codziennie prowadzi kuzynki do kąpieliska nad staw. Płynie wtedy na czele i pęka z dumy. Może myśli, że jest łabędzicą?
Gdy przyjechaliśmy ostatniej jesieni, była już dorosła. Miała męża, odchowała młode. Jednak poznała nas. Zaczęło się przyjazne podszczypywanie, zagadywanie, wypady na maliny. Żadnego syczenia, choć wobec innych jest skora do kłótni (śmieciarze boją się jej panicznie, więc kubły trzeba wystawiać za parkan). Któregoś dnia mąż usiadł z książką na leżaku. Gunia pojawiła się w znajomym miejscu jak cień – łapała za guziki, po dawnemu próbowała skubać brodę. Coś mnie tknęło i położyłam obok szmatkę. Gęś pokręciła głową i cap! Ściągnęła gałganek na trawę i przycupnęła na nim jak wtedy, kiedy była pisklakiem, któremu przyglądał się z dachu zadziwiony bocian.
Tekst: Elżbieta Rekłajtis
Fotografie: H. Reinhard/Forum, East News, Corbis