Kiedy wybrali sobie Mazury? Agnieszka jako mała dziewczynka. Jeździła tam z babcią, kołdrami, poduszkami i nocnikiem na całe wakacje do rolnika. Marek był jeszcze w szkole. Mama prowadziła na jeziorach obozy żeglarskie i zabierała go ze sobą.
Najpiękniejsza jest papierówka, spójrzcie, jak wspaniale kwitnie! – zachwyca się Agnieszka. – Tu mamy wiśnie, śliwki i kilka jabłoni. Marek dosadził grusze, morele, pigwowce. Mamy porzeczki, agrest, borówki amerykańskie. Ale najbardziej dumni są z dwóch truskawników. Dają tak dobre plony, że wystarczają im na całą zimę. Od kiedy zamieszkali w „Dzikiej Kaczce”, żyją, jak chce natura.
– Wiosna to świeżość, zapał, nowości. Porządkujemy, udoskonalamy, wymyślamy, remontujemy – mówi Agnieszka. – Lato jest ciężką pracą, inni wypoczywają, my mamy sezon. Co oznacza nie tylko gości, ale i robienie przetworów. Jesienią zwalniamy, chowamy hamaki, wekujemy ostatnie śliwki. Zima przynosi spokój. To nasz czas. Wertujemy książki kucharskie i myślimy, co jeszcze w tym naszym mazurskim królestwie zmienić. Chociaż odkąd Marek wpadł na pomysł akcji „paczki z Dzikiej Kaczki”, mało wypoczywamy – śmieją się. Przygotowanie co miesiąc chlebów na zakwasie, uwędzenie wędlin i ryb, zrobienie przetworów wymaga czasu. A chętnych na domowe rarytasy przybywa.
Jeszcze niedawno ich życie wyglądało trochę inaczej: Agnieszka i Marek, oboje na kierowniczych stanowiskach, pracują w Warszawie. W biurach siedzą do wieczora, a i to nie wystarcza. Któregoś lata jadą na mazurską wieś Jora Wielka. Świetnie się bawią, poznają cudownych ludzi. Wracają do miasta z trudem. – Co tu zrobić, żeby w kolejny niedzielny wieczór nie ciągnąć się w korku do Warszawy? Wreszcie córka Kasia kończy studia. – To ten moment. Trzeba decydować o reszcie życia – mówią. Wpadają na pomysł, żeby założyć kameralny pensjonat. Któregoś dnia Marek znajduje osadę z 1936 roku.
Trzy zniszczone budynki, bocianie gniazdo (w ruinie), dwa stawy (zarośnięte). – Powiedziałam mu, że oszalał! – śmieje się Agnieszka. – Porywanie się na ten remont wydawało mi się absurdem. Ale był nieugięty. Mówił: – Tu zrobimy pokoje, tu dobudujemy werandę, może da się oczyścić stawy, zrobimy sobie basen – kusił. I postawił na swoim. Po pięciu latach w chlewiku mają dwa piętrowe apartamenty z kominkiem, w stodole kameralną restaurację i wielką kuchnię, w domu – pokoje, jadalnię i werandę. Na dachu znów zamieszkał bocian z rodziną.
Dopiero na Mazurach okazało się, że Agnieszka świetnie gotuje, piecze, robi powidła. – Wcześniej a to nie miałam czasu, a to byłby bałagan, a to znajomi. Tutaj, w naszej 40-metrowej kuchni, można wszystko! Lubię w te kulinarne zabawy wciągać gości – wyznaje. – Przymierzamy się do warsztatów robienia przetworów – zdradza. – Widzę to tak: dwa dni, setki słoików, stosy owoców i warzyw, grupa dwunastu śmiałków i dużo zabawy. A na koniec satysfakcja i kosze przetworów do zabrania na zimę. Bo jeśli można się czymś podzielić, to czemu tego nie zrobić? Agnieszka zakochała się w starym sadzie. W lecie rozwiesza między drzewami hamaki, by wsłuchiwać się w ciszę i obserwować leniwe ruchy krów sąsiada na horyzoncie. Wiodąc życie miastowe, nie mieli pojęcia o uprawianiu czegokolwiek.
Kupili mnóstwo pism, książek, szukali w internecie i zamęczali sąsiadów pytaniami „jak to się robi”. Metodą prób i błędów („O! Wyrosło!”) zdobyli trochę wiedzy. Agnieszka znalazła doskonały sposób, jak uprawiać zioła bez chwastów. – Pielenie nie jest moim ulubionym zajęciem. Zaczęłam więc sadzić zioła w skrzyniach. Same zalety – nie trzeba się schylać, żeby je zbierać, skrzynie są wypełnione ziemią na pół metra, nie zachwaszczają się, bo rosną w osobnych pojemnikach. To zachwycający wynalazek. Polecam wszystkim.
W pachnącym gąszczu można znaleźć miętę, która przyjęła się na tyle dobrze, że uciekła z zielnika, szałwię, tymianek, rozmaryn i bazylię. Jest też spora grządka lawendy, którą Agnieszka suszy do zimowych bukietów, a pachnące saszetki wkłada do bieliźniarek. – Zielnikiem zajmuję się sama. A przy truskawkach, owocach i warzywach pomaga mi sąsiadka Iwonka. Jest nieoceniona. Poza tym nikt lepiej nie lepi pierogów. Z Markiem i Agnieszką w osadzie mieszkają trzy koty z mazurskim rodowodem oraz pies Jerzy „z warszawskimi nawykami” – żartuje Marek – bo wciąż domaga się spacerów. I żadne 20 hektarów pól i łąk, które ma pod nosem, tego nie zmieni. – Koty są miejscowe. Dwa to rodzeństwo, wzięliśmy je świadomie, bo na wsi trzeba mieć kota – uważa Agnieszka. – Trzeciego najpierw przygarnęli pracownicy stacji benzynowej w Mikołajkach. Opowiadali, że podjechał jakiś samochód, zatankował, wyrzucił kota i odjechał. Ochrzciliśmy go Mikołajek – dodaje.
Gdy Marek zabiera Jerzego na spacer, Rudy, Basia i Mikołajek przemierzają z nimi wzdłuż i wszerz faszczańskie włości. – Można umrzeć ze śmiechu, widząc ich paradujących przez wysokie trawy – opowiada Agnieszka. Po drodze „psią ścieżką” mijają starą wędzarnię – królestwo Marka, które pomógł odbudować sąsiad, pan Tadeusz. – Bez jego uprzejmości i doświadczenia nic by z tego nie wyszło – wspomina Marek. – Wciąż służy cennymi radami, pomaga w gospodarstwie. Pokazywał mi, jakie kupować haki, jak wieszać na nich rybę, w jakich temperaturach wędzić. Dzięki niemu nauczyliśmy się dobrze przyprawiać mięso. W pobliskich stawach zadomowiły się – jakby zwabione nazwą osady – dzikie kaczki. Pod płot podchodzą sarny, wiosną i latem można spotkać na łąkach pasące się żurawie. Pies znajduje tropy zajęcy i dzików. Życie jest nie mniej pracowite niż w Warszawie, ale za to jakie piękne.
Tekst: Katarzyna Szacińska
Fotografie: Michał Mrowiec
Stylizacja: Szymon Zgorzelski
www.dzikakaczka.com