Poznać Andrzeja Strumiłłę, malarza, grafika, rzeźbiarza, poetę i namiętnego podróżnika, to przekonać się, że są ludzie, którzy dotknęli tajemnicy. Artysta nie mówi, czym ona jest lub na czym polega. Pozwala za to patrzeć.
Najlepiej pobyć z nim w jego codzienności. W suwalskiej Maćkowej Rudzie wszystkie tajemnice wydają się bardziej skłonne do odsłonięcia. Już sam wybór siedliska i pracowni nad Czarną Hańczą jest pewną wskazówką. To miejsce, w którym kiedyś znaleziono skorupy i krzemienne strzały liczącego 8000 lat obozu łowców reniferów, gdzie w X wieku istniała osada jaćwieska, a potem latami gospodarzyła drobna szlachta. Miejsce od wieków przyjazne ludziom. Może dlatego kiedyś, gdy pierwszy raz tu przyjechał, nie miało znaczenia, że dom był ruiną, a podłoga gniła. Bujna przeszłość i wielkie lipy okalające domostwo przechyliły szalę. Za dobry znak wziął znaleziony na strychu połamany cynowy krucyfiks – bo krzyż uważa za ponadczasowy symbol wiary. Drzewa i krzyż z poprzedniego życia stały się więc zaczynem nowego.
– Najważniejsze są ciągłość i kontynuacja – mówi Andrzej Strumiłło. – Wszystko inne zmieniałem. Z szerokiej, krytej gontem chałupy podlaskiej uratował, co się dało: dwa stare piece, strop w saloniku, z grecka kanelowane główne drzwi. A także asymetrię domu, dach naczółkowy, niskie sufity i podziały okien w ganku. Dom i ogród pojawiły się w odpowiednim czasie – stały się zwieńczeniem wieloletnich podróży profesora. A trudno znaleźć kraj, w którym nie był. Stojące gęsto na półkach skarby wskazują na szczególny związek z Azją. Miłość do tego surowego kontynentu zaczęła się w latach czterdziestych. W samych Indiach spędził 11 lat, Nepal przemaszerował cztery razy.
Był w czasie wojny w Wietnamie, na froncie chińskim, na Kaukazie, w Japonii. Siedział też przy stole z Mao Tse-tungiem, pił wódkę z Czou En-lajem, prowadził przyjacielskie pogawędki z Dalajlamą. Andrzej Strumiłło mówi, że Azja nauczyła go cenić rzeczy małe. To one ukazują wagę i opisują trudną do ogarnięcia całość. Niczym dawny malarz chiński – artysta w gałązce widzi las, w kamieniu górę. Okruch skały mówi mu o miejscu więcej niż cokolwiek innego. A mała ławeczka przy wielkim głazie pozwala nabrać właściwego stosunku do życia.
Czyta z kamieni, dlatego nieustannie je zbiera. Te w ogrodzie, przywleczone przez lodowiec, przywiózł z północnej części Suwalskiego. Śmieje się, że jeden z nich tak bardzo spodobał się misjonarzom w Boliwii, że odprawiali przy nim nabożeństwo, jak przy ołtarzu. W jego domowej gablotce są też mniejsze kamyki, za to z całego świata. Każdy związany z podróżą lub podarowany przez przyjaciół: fragment Mount Everestu albo przypominające indiańskie totemy kamyczki z jeziora Michigan.
Jest też kamień z rzeki Jamuna, z miejsca, gdzie wrzucono prochy Gandhiego. Jeszcze inne przypominają fascynujące chińskie pejzaże. Andrzej Strumiłło z wypraw przywozi też przedmioty – zwykle do religijnych lub rytualnych obrzędów. – Zawierają ładunek ludzkiej pracy, poezję czasu, tajemniczość – mówi artysta. Fascynują go dziwne zdarzenia, prowokacyjne zbiegi okoliczności. Każą myśleć i zadawać pytania. Tak jak historia z tybetańskimi dzbanami, nazywanymi naczyniami miłości. Jeden z nich znalazł na pchlim targu w Pensylwanii jakieś 30 lat temu, drugi w zeszłym roku na targowisku w Kiermusach. Są identyczne, choć różnych rozmiarów. Wyszły spod tej samej ręki. – I proszę sobie wyobrazić, że każdy jest kupiony na innej półkuli, a wykonany w Tybecie. Jaka wędrówka!
Takich niby-przypadków nazbierało się dużo w jego wspomnieniach. Ale Maćkowa Ruda to nie tylko minerały i tajemnicze przedmioty, ale też życie. I to bujne. Soczysta trawa, rosa, bociany, żaby. To też zwierzęta – ukochane psy i konie. W stajniach bardzo dobre linie starannie ułożonych arabów. Niektóre w rodowodach mają sławnych przodków z Janowa. Między nimi ogier Czakamar, który zwyciężał swego czasu na Służewcu. Zakończył już karierę, tak jak najstarsza klacz Czarina. Teraz odpoczywa. I pomaga odpocząć. – Gdy jestem zmęczony, idę popatrzeć, jak rosną źrebaki. To prawdziwa frajda, tym bardziej że sam odbieram młode jako weterynarz położnik. Z końmi wiąże artystę niezwykła nić porozumienia. Podchodzą do niego ufnie, kładą mu łby na ramiona, witają.
Patrzy też, jak rośnie ogród botaniczny. Swoisty bzik profesora na punkcie drzew zaowocował kolekcją rzadkich okazów z całego świata – strzelistych sosen syberyjskich, chińskich iglaków z maleńkimi szyszkami. Strumiłło wszystkie sam posadził, podobnie jak już 24-letni sad owocowy. W tej zielonej galerii najbardziej jednak wzrusza go stary modrzew. Często go podpatruje. – To najgrubszy okaz na całej Suwalszczyźnie. Choruje biedak, ale wciąż walczy z czasem, wiatrem, żywiołami. Wspaniałe drzewo – powtarza – wspaniałe.
Tekst: Sylwia Urbańska
Stylizacja: Małgorzata Sałyga
Fotografie: Mariusz Purta, Małgorzata Sałyga