Przebój sezonu
Wiadomo. Musi być prosty jak konstrukcja cepa, lekki i przyjemny.
Najlepiej, żeby się dobrze do niego klaskało i żeby refren składał się z jednej, góra dwóch linijek. Wysłuchasz go raz (na przykład w kolejce po gofry) i cię wkurzy, bo taki badziewny. Wysłuchasz drugi (czekając na rybę z frytkami) – złapiesz się na tym, że wystukujesz rytm palcami. Za trzecim razem już wiesz, że wpadłeś. Hit sezonu zalągł ci się w mózgu. Co gorsza, dawno minął czas „w miarę ambitnych” przebojów sezonu, rodem z festiwali w Opolu i Sopocie.
Nikt już nie wzrusza się pieśnią o sznurze kormoranów, o tym, że do zakochania jeden krok, a jakaś tam panna ma ładne oczy. Teraz chodzi o to, że jest impreza i że trzeba się koniecznie z kimś przespać. Wszystko to okraszone rozsadzającym bębenki beatem i miauczeniem panienek z chórków. Ale i tak najstraszniejsze jest to, że teraz hitów sezonu potrafi być 20 naraz! Gdzie te czasy, kiedy przez bite dwa miesiące człowiek się nie mógł opędzić od „Touch me” Samanty Fox albo straszliwego „Cocojumbo” Mr. President?
Tekst: Weronika Kowalkowska
Fotografie: Archiwum