Narzekać na zimę? Nigdy w życiu! Dopiero teraz Weronika może się nacieszyć ciepełkiem domowego ogniska. Niebo nad szwedzkim Lund, gdzie mieszka z rodziną, o tej porze roku jest ciągle zachmurzone, wiatr przenikliwy i wilgotny, więc jeśli tylko obowiązki na to pozwalają, wszyscy zgodnie wolą nie wyściubiać nosa na zewnątrz.
Ich ulubiona zabawa zaczyna się tak: Weronika otwiera książkę kucharską na rozdziale z wypiekami, woła dzieci i prosi, aby z zamkniętymi oczami wylosowały stronę z przepisem. Tym razem palec 12-letniej Melanie zatrzymał się na cieście kladdkaka, podobnym do naszego murzynka, tyle że jeszcze bardziej czekoladowym. Jak znalazł na zimową chandrę.
W robieniu nastroju Weronika jest specjalistką. Pracuje jako dekoratorka w sklepie z wyposażeniem wnętrz. Ma słabość do bieli (co widać nie tylko po meblach i dodatkach, bo nawet kotka Scotti wygląda jak śnieżynka), srebra, świec i... loppisów, czyli bardzo popularnych w Szwecji pchlich targów. Zwyczaj pozbywania się w taki sposób niepotrzebnych rzeczy jest dla Szwedów niczym sport narodowy.
– Już jako nastolatka uwielbiałam szperać w stertach staroci. Nie do wiary, co można upolować! – śmieje się Weronika, wskazując na szklane skrzyneczki z piórami i wydmuszkami jaj przepiórek. To jej ostatni nabytek. Kupiła to dla syna, ośmioletniego Williama, który interesuje się ptakami, ale okazało się, że jaja pasują jako dekoracja w salonie.
Zresztą w domu Weroniki ozdobą może być wszystko. Nawet kolczyki, które robi z najprzeróżniejszych rzeczy: drewnianych figurek mikołaja, starych korali. – Jak to się dzieje, że wciąż mam miejsce na nowe drobiazgi? Loppis! – wyjaśnia gospodyni. W Lund pchle targi latem odbywają się co sobotę. Weronika też ustawia swój kramik. Trzyma się żelaznej zasady, którą nazwała „jeden na jeden”. – Żeby sobie coś kupić, muszę najpierw coś sprzedać. Inaczej dom zamieniłby się w graciarnię.
Tekst i stylizacja: Pia Mattsson /House of Pictures
Opracowanie: Agnieszka Berlińska
Zdjęcia: Pernilla Wästberg/House of Pictures