W tak małym kraju jak Holandia dom, z którego okien nie widać żadnego sąsiada, jest rzadkością. Jet udało się taki rarytas znaleźć pod Amsterdamem. Musiała tylko wykwaterować z niego sowy…
Jeszcze kilka lat temu posiadłość De Grote Schaersberg tonęła w gąszczu jeżyn. Opustoszałych zabudowań prawie nie było widać, ale Jet van Basten Batenburg o to właśnie chodziło. Szukała weekendowego domu, a właściwie chatki pod lasem. XVIII-wieczna farma tak ją urzekła, że nie wypłoszyły jej ani mieszkające tu sowy, ani legendy, że w czasach reformacji katolicy mieli na tym odludziu sekretny kościół.
Jet przestało przeszkadzać, że dom był znacznie większy, niż zakładała, i że leży wśród pól. Za to z okien nie widać sąsiadów, co w Holandii jest rzadkością nie do pogardzenia. Wspomina, że kiedy tuż po zakupie odwiedzili ją znajomi, właśnie to zrobiło na nich największe wrażenie – pola po horyzont, w oddali dęby i buki. I ani jednego człowieka.
Swoje porządki Jet zaczęła wprowadzać od ogrodu. – Powinien dawać właścicielowi schronienie i ładować akumulatory, a nie tylko drenować portfel – żartuje. – W pierwszej chwili przytłoczył mnie ten bezmiar otwartej przestrzeni. Dlatego ją uprzytulniłam – śmieje się. Dziś ogród wygląda, jakby leżał nad Morzem Śródziemnym.
W domu też poczynała sobie śmiało. Do remontu używała materiałów z epoki, ale unowocześniła wnętrza. Oddzieliła dawną stodołę od części mieszkalnej olbrzymią taflą szkła i dobudowała werandę na tyłach. Skąpana w słońcu jest idealnym miejscem na obiad lub podwieczorek. Poranną kawę Jet też lubi pić na powietrzu, przy małym stoliku od frontu. Latem wszyscy spotykają się na herbacie pod pięcioma dębami na końcu ogrodu (olbrzymy są rówieśnikami farmy) albo pod oplecioną glicynią pergolą.
Wnętrze, w którym antyki sąsiadują z całkiem współczesnymi miękkimi sofami, również urzeka. Jet, która zajmuje się dizajnem (skończyła reżyserię teatralną), postanowiła połączyć odcienie zieleni z szarościami. – Chciałam, żeby kolory ścian w środku pasowały do ogrodu, bo notorycznie nie zasłaniam okien – mówi.
Dom jest tak przestronny, że mogą tu żyć trzy rodziny. Nikt nikomu nie wchodzi w paradę i nawet kiedy pada, dzieci, zamiast zamęczać pytaniami dorosłych, wolą szaleć w starej stodole. – Znam takich, którym nigdzie nie udaje się posmakować samotności, ale w moim domu zawsze znajdą cichy kąt, gdzie można usiąść i poczytać – mówi Jet.
Ona sama, gdy uporała się wreszcie z remontem, najchętniej spędza czas w... kuchni. Uparła się, żeby przenieść ją do południowej części domu – inaczej, niż zaplanowali XVIII-wieczni budowniczowie. Dawniej kuchnie urządzano od północy. Było w nich najchłodniej i najciemniej, nie nagrzewały się latem, dzięki czemu jedzenie dłużej zachowywało świeżość i smak. – Czasy się zmieniły, mam przecież lodówkę – mówi Jet – więc zamiast ślepo trzymać się starych reguł, wolałam mieć tu słońce, zieleń i drzwi do ogrodu, żeby wyskoczyć po koperek czy szczypiorek.
Okna kuchni wychodzą na trzy strony świata. Jest przestronna i jasna, ze sporą wyspą pośrodku, skrywającą zejście do piwniczki. Dębowa podłoga i drzwi podkreślają klimat starej farmy. Szare szafki kuchenne to rękodzieło, pewnie dlatego idealnie pasują do sprowadzonego specjalnie z Francji pieca słynnej firmy Lacanche. To duma Jet. Firma powstała 200 lat temu w Burgundii, krainie słynącej ze świetnych win i pysznego jedzenia. Dziś piece wyglądają nowocześnie, ale, podobnie jak przed wiekami, robione są ręcznie. – Odkąd mam to cacko – śmieje się – mogę nie wychodzić z kuchni godzinami.
Tekst: Catharina Stelling
Opracowanie: Hubert Musiał
Zdjęcia: www.paulinejoosten.nl
Kontakt: info@degroteschaersberg.nl