Szczenięca miłość
Kto kiedykolwiek miał w domu szczeniaka, ten wie, o co chodzi – merdanie ogonem, dopominanie się pieszczot, żałosne piski, gdy wychodzimy z pokoju…
Nie wspominając nawet o wiernopoddańczym spojrzeniu zdolnym zamienić serce w ciepły, czekoladowy budyń. Bezwarunkowe uwielbienie, jakże urocze i jakże niedojrzałe. Nic dziwnego, że pierwsze zauroczenia gatunku Homo sapiens zwie się właśnie „szczenięcą miłością”. Nieważne, czy obiektem uczucia jest rówieśnik, przystojny nauczyciel czy wokalista boysbandu – „szczenięca miłość” jest szaleństwem obfitującym w wiele dziwnych zachowań. Tapetowanie ścian pokoju plakatami lub zdjęciami „obiektu” to standard. Do tego dochodzi stan permanentnego rozmarzenia, snucie nierealnych fantazji, jazdy od euforii do czarnej depresji i z powrotem.
Do ukochanego/nej dopisywana jest cała mitologia – rudy Maciek z IVc staje się nagle rycerzem na białym koniu (choć dłubie w nosie i przeklina), a młoda pani od biologii – miss uniwersum, gotową rzucić męża dla pryszczatego trzynastolatka. Ta wprawka przed prawdziwą, dorosłą miłością jest całkowicie pozbawiona krytycyzmu, wybucha niczym wulkan, ale… szybko wygasa. W końcu nawet Justin Bieber traci swoją świeżość, a jego miejsce zajmują inni idole.
Gorzej, jeśli „szczenięca miłość” przytrafi się dorosłemu. Zgodnie z przysłowiem „jest czas i miejsce na wszystko”, a dziecięce, niedojrzałe uczucie może się dla 40-latka skończyć kosztownym rozwodem albo wyrokiem za stalking.
Tekst: Weronika Kowalkowska
Zdjęcia: Getty Images/Flash Press Media, Fotochannels, Forum