W tym domu wszystko gra. I wtedy, gdy Maciej uderza w barokowe kotły, i wtedy, gdy jest idealnie cicho. Bo razem z Francescą postarali się, żeby w tej dwustuletniej chacie wszystko, co się da, było stare, a co się nie da, zrobione jak przed wiekami.
Francesca Pozzoli i Maciej Kaziński poznali się we Francji. Oboje kochają muzykę dawną i współczesną, pasjonuje ich historia oraz sztuka. Francesca pochodzi z Lugano, a Maciej z Sopotu. Ich wspólny dom powstaje gdzieś pomiędzy, w niewielkiej wsi Proszowa na Dolnym Śląsku, z dala od miejskiego zgiełku, wśród łagodnych wzgórz i pól, w otoczeniu przyrody.
Najstarsza część to przysłupowa izba śląska. Na belce stropowej wyryto datę 1812. Później dom rozbudowano. Na ścianie szczytowej widnieje już rok 1898. To wtedy z barwionych płytek cementowych powstała posadzka w sieni. Niestety, trzeba było ją wymienić. Nowa, z rozbieranego budynku w Bogatyni, pasuje jak ulał.
Dom powoli pozbywa się grubych warstw farby olejnej, która pokrywała stropy, podłogi i ściany. Znów widać piękno naturalnego drewna oraz misterne korytarze wydrążone przez korniki.
Pamiątki rodzinne i wyszukiwane na pchlich targach meble, tkaniny, dywany, którym przywrócono dawną urodę, zadomawiają się, przystosowując się do życia w nowych warunkach. Malowane śląskie szafy z aforyzmami wypisanymi na drzwiach, gobeliny oraz przedmioty magiczne tworzą pełne wdzięku kompozycje. Uratowane przed zagładą polichromie, kupowane od handlarzy starzyzny, czują się tu znakomicie. Niektóre fragmenty malowideł spotkały się po latach rozdzielenia, kiedy to błąkały się po rozmaitych składach staroci.
Na ścianach obok siebie wiszą ikona świętej Rity, pomagająca w sprawach trudnych i beznadziejnych, oraz zabawne zdjęcie Paula Gauguina, który siedzi bez spodni przy fisharmonii w paryskiej pracowni Alfonsa Muchy. Ubrania szyte według dawnej mody, w których Maciej występuje, oraz bogata kolekcja nakryć głowy to dzieła sztuki, eksponowane jak obrazy. Francesca, wychowana na pograniczu Włoch i Szwajcarii, ma doskonałe wyczucie koloru i kompozycji. Harmonijnie zestawia przedmioty, troszcząc się o drobiazgi, a meble od razu znają swoje miejsce i nie ważą się szwendać po domu.
Inaczej jest z instrumentami muzycznymi – te są wszędzie, zwisają z sufitu, stoją w kątach, wypełniają półki, niektóre zajmują pół pokoju, inne zgrupowane w stadach, ułożone według wzrostu, grzecznie czekają, aż wreszcie zostaną użyte. Regał w pracowni na poddaszu to nie nazwa mebla, lecz instrumentu z miechami i klawiaturą (to replika wykonana przez rzemieślnika z Sulechowa). Maciej go właśnie oswaja. – Instrumenty, żeby dobrze grały, trzeba oswajać – zdradza gospodarz. – Co godzinę należy do nich podejść, wydobyć kilka dźwięków i zaczekać, aż będą chciały współpracować.
Violone, stary instrument, spokrewniony z wiolonczelą, dopiero co przeszedł konserwację. Ma nowe struny i odrestaurowane pudło rezonansowe. Powoli coraz chętniej wydaje harmonijne dźwięki, mimo że na początku rzęził i chrypiał.
Niedługo zostanie skończona sala koncertowa, właśnie położono posadzkę (ze starych dachówek karpiówek przyciętych i ułożonych w jodełkę), zrobiono grube tynki z użyciem sieczki konopnej. To dawna recepta, którą Francesce zdradził pewien francuski murarz-wolnomularz. Fortepian oddano do lekarza, żeby był gotowy na koncert inauguracyjny. Zaprzyjaźnieni kompozytorzy już piszą utwory, by uczcić to wydarzenie.
Ci, którzy widzieli dom przed remontem, nie wierzą własnym oczom, tak bardzo się zmienił. Chociaż ma 200 lat, właśnie teraz przeżywa swój złoty wiek.
Tekst i stylizacja: Hanna Korolczuk
Zdjęcia: Jakub Pajewski