Jeszcze niedawno Paweł przychodził tu na spacery, żeby popatrzeć na połoniny. Dziś siada w fotelu przed kominkiem i ma je jak na dłoni.
I życie Pawła, i jego dom mają w sobie coś z wabi sabi. Co to takiego? Japońska tradycja dostrzegania piękna we wszystkim, co niedoskonałe. Filozofia, według której należy cieszyć się życiem takim, jakim ono jest i widzieć urok przemijania, cenić zmiany, jakie nieuchronnie niesie czas. Mogą to być zmarszczki i siwizna, może być patyna, rdza, rysy czy pęknięcia desek. W domu inspiruje do stworzenia czegoś na kształt „wiejskiego minimalizmu”. Jak na Brzozowcu, bo tak się tutaj mówi na ten przysiółek.
Właściwie to dom sam znalazł sobie pana. Paweł, gdy tylko się dało, uciekał z wielkiego miasta, w którym mieszka, do rodzinnej wsi. A tam chodził na spacery zawsze w to samo miejsce – na górę, żeby popatrzeć na wysokie Bieszczady. Po drodze mijał staruteńką, rozsypującą się chałupę. Aż kiedyś usłyszał od rodziców, że „Hanka, ta od tego domu, to się rozwodzi i musi go sprzedać i czy może zna kogoś, kto by ją chciał, oczywiście chałupę, a nie Hankę, bo działka ładna”. Paweł tylko na rodziców popatrzył i powiedział, że on kupi. Dom na odludziu, okolica zawsze mu się podobała, nie ma co się dłużej zastanawiać. Rodzice nie kryli zaskoczenia: „Oszalałeś?! Tu w zimie ciężko dojechać, a dom się sypie”. Ale gdy Paweł się na coś uprze, trudno go od tego odwieść. Nie minęły dwa tygodnie, a był już właścicielem „rudery”.
Z remontem, o dziwo, uporał się bardzo szybko. Może dlatego, że wiedział, czego chce: zachować stare drewniane ściany i drzwi, które tak go urzekły. I broń Boże nie upiększać sztucznie rzeczy, które same w sobie są niezwykłe (zgodnie z wabi sabi oczywiście).
Poza tym poszczęściło mu się z fachowcem – trafił za pierwszym razem na znawcę chat ze świerkowych bali. Pan Mariusz wyremontował już kilka takich domów, a nawet pomagał w przenoszeniu ich z miejsca na miejsce. Gdy więc okazało się, że jeden z dolnych płazów chałupy cały wygnił i trzeba go wymienić, dobrze wiedział, jak to zrobić, żeby nie zdemolować domu. Resztę ścian wystarczyło oczyścić ze starego glinianego tynku i słomy. Zostały po nich charakterystyczne ślady – rzędy dziurek – taki certyfikat oryginalności. Potem chałupę zaimpregnowano, ocieplono i można było w niej zamieszkać.
Zimą trudno tu dotrzeć, bo drogę zawiewa śnieg, ale wtedy Paweł dzwoni pół godziny wcześniej do sołtysa i prosi, żeby mu odśnieżyli, bo chciałby na zakupy pojechać. I odśnieżają.
Właściwie to jedyna niedogodność. Reszta – same zalety. Mleko i ser od pani Bogusi, sąsiadki, która wciąż jeszcze ma krowy. Jesienią rydze i maślaki przy domu (ogródek ma 9 tys. metrów), a nocą, niezależnie od pory roku, jeśli tylko nie ma chmur, najbardziej rozgwieżdżone niebo w Polsce. Bo ponoć Bieszczady pod tym względem wciąż są wyjątkowe, a na Brzozowcu nigdzie nie ma latarni.
W ogrodzie mieszka wilga, która w maju, skrzecząc niemiłosiernie, zapowiada deszcz. Jest kilka dzięciołów, a nad potokiem w październiku jelenie mają rykowisko, co czasem może zakłócić wieczór z książką.
Pytam Pawła, co najbardziej lubi w swoim domu? Odpowiada: – Wyzwania. A po chwili: – Przygodę, jaką jest życie w chacie. Żałuje tylko, że na razie nie ma szans, by zamieszkać tu na stałe. Praca zmusza go do ciągłych podróży, a te łatwiej organizować, gdy siedzi się w mieście. Ale stara się wpadać jak najczęściej. Wtedy szaleje na nartach albo biega po górach, najchętniej sam. I – tak jak bohaterowie powieści Murakamiego, ulubionego pisarza – skupia się na rzeczach najprostszych. Mówi, że wtedy najczęściej przytrafia mu się coś niezwykłego.
Zdjęcia, stylizacja, tekst: Aga Błażowska
Kontakt do projektantki: Agata Bukańska, tel. 602455908