Gdy pierwszy raz tu dotarła, pocztówkowo błękitne niebo spotykało się z ośnieżonymi szczytami Tatr. W tym momencie zmieniło się wszystko: jej krakowskie życie, praca w wydawnictwie, szafy pełne garsonek odpłynęły w niebyt. Stała się gospodynią w wiejskiej chacie.
Na Jaworzynach, 735 metrów nad poziomem morza, dzień zaczyna się chłodem, skrzypieniem drewnianej podłogi. Jest szósta rano. Jola i Tomek muszą nanieść drewna, rozpalić pod kuchnią i w piecach. Kiedy ciepło wraz z zapachem kawy rozchodzi się już po domu, Jola idzie do kóz, karmi je, doi i długo z nimi rozmawia. Pierwsza była Hrabianka – koza rasy karpackiej. – Przywieźliśmy ją w maju – mówi. – Dzień wcześniej naprędce skleciliśmy zagródkę w stodole, ale w nocy zaczęło strasznie wiać i sypać śniegiem, temperatura spadła do zera. Strasznie się martwiłam, że biedna zmarznie, więc wzięliśmy ją do domu.
W sieni wyłożyłam worki foliowe, słomę i przez tydzień mieszkała z nami. Rano piłam kawę, a Hrabianka cicho meczała za drzwiami. Widać było, że lubi towarzystwo ludzi. Teraz, jak kozy wracają z pastwiska, Hrabianka zawsze biegnie do domu, jakby pamiętała, że z nami mieszkała. Tu w górach stajnie połączone były z resztą domu, zwykle prowadziły do nich drzwi z kuchni, tak więc kózka była na swoim miejscu jak najbardziej. Wszystkiego, co robią ludzie, pilnie doglądają Fiona i Słoninka, matka i córka – psy rasy nieznanej.
O matce Fiony, Misi, Jola opowiada wyciskającą łzy historię ludzkiego okrucieństwa. Przez dwa lata ukrywali ją przed właścicielką potworem, happy endu jednak nie było. Na szczęście pozostała im Fiona, mądra i kochająca. Po zwierzętach przychodzi pora na karmienie ludzi. Aby mieć z czego się utrzymać, Jola i Tomek przygotowali dwa pokoje dla gości. – Czego ja nie robiłam, żeby tylko zostać na tych moich Jaworzynach, chwytałam się dosłownie każdej roboty, jak tonący brzytwy. Nasz sąsiad od dawna szukał kogoś, kto zajmie się koszeniem jego ogrodu, nie wahałam się ani chwili i przez dwa sezony raz w tygodniu zasuwałam za kosiarką po działce nachylonej pod dużym kątem, mięśnie rąk i nóg miałam niczym po najlepszej siłowni, a opaleniznę jak z Lazurowego Wybrzeża. Myślałam nawet o założeniu własnej firmy obsługującej okoliczne ogrody.
Tomek usiłował nauczyć mnie swojego fachu, czyli składu i łamania książek. Matko jedyna! Ślęczałam przy komputerze, starając się rozgryźć wszystkie tajniki tego rzemiosła i wyć mi się chciało, tak mi to strasznie nie szło. W ciągu dnia do zrobienia jest jeszcze obiad i kolacja dla gości, co drugi dzień zakupy, które wyglądają nieco inaczej niż w mieście: trzeba zrobić dokładną listę produktów, bo do sklepu jest siedem kilometrów, jak zabraknie soli, po sąsiadach się biega. Na Jaworzynach jest jedenaście domów, trzy zamieszkane na stałe, reszta letniskowe. Droga przez las ma trzy kilometry, w zimie Jola i Tomek nie ruszają się z chałupy bez komórki, łopaty do śniegu, latarki czołowej i dobrych butów, nigdy nie wiadomo, czy wrócą samochodem, czy na nogach. Raz w tygodniu szorują kuchenną podłogę: szczotka ryżowa, szare mydło. Tomek trze, Jola zbiera mydliny. Ale prawdziwym wyzwaniem jest mycie ścian domu od środka! Dwa razy w roku oraz po wszelkich pracach remontowych, którym w drewnianej chacie nie ma końca.
Od wiosny do późnej jesieni trzeba jeszcze znaleźć czas na ogród, koszenie trawy. Latem i jesienią Jola robi przetwory, dżemy, sałatki, kompoty i przeciery. Na co dzień piecze według własnego przepisu chleb, a także ciasta. Gdy Tomek był mały i jeździł do babci, zawsze czekały na niego specjalne kruche ciasteczka. Jako dorosły mężczyzna zaczął szukać smaków dzieciństwa, zadzwonił do babci po przepis i upiekł je dla Joli. Od tej pory robią je od jesieni do wiosny w dużych ilościach. Każdego dnia o dziewiętnastej jest drugie dojenie. – Zakochaliśmy się w kozach, myślimy nawet o powiększeniu stada. Chcę doskonalić sztukę robienia serów, bo to wciąga.
W lutym przeżyjemy pierwszy poród naszych kózek i diabelnie się tego boimy. Sercem domu jest kuchnia. Z dużym piecem i stołem, pełna zapachu chleba, grzybów i jabłek. Widok z okien zapiera dech. To tutaj gospodarze spędzają najwięcej wspólnego czasu, tu powstają wspaniałe kozie sery, przetwory, pieką się ciasta i chleb. Właściwie już zapomnieli, że istnieje inne życie, pełne pośpiechu i stresu. Czas płynie zupełnie inaczej, a w hierarchii spraw ważnych i najważniejszych na samym szczycie znajduje się zdobycie drewna na zimę. Każdy dzień jest nieustanną krzątaniną, życiem według pór roku. Jaki jest ich dom? Nad odpowiedzią nie zastanawiają się długo – to miejsce niezwykłe, gdzie słychać ciszę.
Tekst i stylizacja: Jagoda Miłoszewicz
Fotografie: Michał Mrowiec
www.jolinkowo.pl