Kto chodził spać z kurami (czyli o zmroku)? Ano ten, kogo nie stać było na szeroko pojęte oświetlenie, czyli prawie każdy mieszkaniec wsi. Dziś robimy „pstryk” i jest jasno – kiedyś rozjaśnianie ciemności było czynnością o wiele bardziej skomplikowaną. Na takie luksusy jak świece czy nafta stać było nielicznych, więc nie korzystano z nich wcale albo bardzo, bardzo oszczędnie. Dlatego kiedy tylko zapadał zmrok i wyżej wymienione kury chroniły się do kurnika, ludzie brali z nich przykład.
Obserwowanie zwyczajów zwierząt gospodarskich było jednym ze sposobów odmierzania czasu (np. panowało powszechne przekonanie, że krowy gremialnie kładą się na pastwisku w samo południe); za „wiejski zegar” robiły także dzwony kościelne ogłaszające kolejne pory modlitwy. Oczywiście można było także śledzić położenie ciał niebieskich – prawie każdy chłop potrafił sklecić zegar słoneczny choćby z patyka. Dobę dzielono na masę krótkich odcinków: przedednie (tuż przed świtem), świt, brzask, zorzę, dnienie, przedpołudnie, połednie, śródwieczerz, odwieczerz, wieczór, zmierzch, zmrok i ćmę. Najważniejsze były rzecz jasna punkty kulminacyjne (południe i północ). Wierzono, że w tych chwilach zaświaty są najbardziej aktywne, a nadprzyrodzone dobro i zło mają najłatwiejszy wstęp do świata żywych. Dlatego najważniejsze msze odprawia się w południe, a godzina 00:00 wciąż kojarzy się z upiorami, cmentarzami i tym, co dziś nazywamy horrorem.
W ogóle czas od zmierzchu do świtu uznawany był za wysoce niebezpieczny – nocą po okolicy szwendały się watahy demonów i dusz potępionych, którym, jak wiadomo, lepiej nie wchodzić w drogę. Świeczka migocząca w oknie chałupy zaś mogła zachęcić jakiegoś czarta albo inną czającą się w ciemności pokrakę do wizyty w obejściu. I to był kolejny powód, dla którego chętnie chadzano spać z kurami, grzecznie odmeldowującymi się o zmroku do kurnika w obawie przed prawdziwymi nocnymi drapieżnikami.
Tekst: Weronika Kowalkowska
Fotografie: Fotochannels, Shutterstock.com, Stockfood/Free