Już od pierwszych dni lutego zaczyna się cyrk z walentynkowymi kolacjami, bielizną, kartkami, kubeczkami, jednym słowem wszystkim, co tylko da się opchnąć pod szyldem „święta zakochanych”. Tymczasem w naszej kulturze Walenty ma się nijak do miłości.
W naszej kulturze święty Walenty z zakochanymi ma tyle wspólnego, co papież z tańcem na rurze. We Francji, Anglii, Belgii – tam, a jakże, obchodzi się walentynki od XIV wieku. Ale na terenach dzisiejszych Niemiec i dalej na wschód (a więc i u nas) święty Walenty był przed wszystkim patronem… chorych, w szczególności zaś chorych na epilepsję i psychicznie. Polacy wzywali go więc w przypadku schizofrenii i drgawek, a nie miłosnych uniesień.
Miłosne zamieszanie
Skąd taka rozbieżność? Otóż legendarna postać świętego Walentego najprawdopodobniej powstała w wyniku „zlania się” dwóch (a niektórzy twierdzą, że nawet trzech!) świętych o tym imieniu. Próżno ustalać, który z nich udzielał ślubów młodym legionistom wbrew zakazowi cesarza (stąd patron zakochanych), a który asystował męczennikom podczas procesów i egzekucji.
Są jednak dwie rzeczy absolutnie pewne. Pierwsza: w Polsce mamy obfitość relikwii świętego Walentego. Między innymi w Rudach Raciborskich, Chełmnie i aż dwie w Lublinie! Druga: historia walentynek sięga w Polsce „zamierzchłych czasów”, czyli lat 90., kiedy to wprowadziły ją supermarkety, które dbają o męczenników, wiarę i narodowe tradycje tyle, co o zeszłoroczny śnieg. Chyba że śnieg był bardzo obfity i zaowocował ponadprzeciętnym popytem na szufle, miotły i inne towary.