Co by tu zjeść na przednówku
Trudny okres zwany przednówkiem zaczynał się, kiedy półki spiżarni zaczynały świecić pustkami, a kończył wraz z pierwszymi sianokosami. Do Wielkanocy jeszcze szło jakoś wytrzymać – w końcu obowiązywał Wielki Post, jeśli więc nawet kiszki marsza grały, to w szczytnej intencji i wszystkim mniej więcej po równo. Za to od Wielkanocy do pierwszych nowalijek potrafiło być naprawdę ciężko. Jeśli gospodarz był biedny albo po prostu niezaradny i nie zrobił odpowiednich zapasów jesienią, jego rodzinę czekało kilka miesięcy żywienia się resztkami (często nadpsutymi) oraz tym, co udało się pożyczyć, złapać, złowić albo uzbierać w okolicy.
W sytuacjach ekstremalnych do przednówkowej diety włączano chwasty, młode liście i trawę, korę brzozową (zmielona zastępowała mąkę), a nawet… wybrane z gniazd pisklęta wron i srok. Ale jadłospis obowiązujący w bardziej zamożnych obejściach również nie wyglądał zbyt atrakcyjnie. Składały się na niego między innymi podpłomyki z resztek mąki i sieczki z żyta, zalanych wrzątkiem, postny żur, polewka z suszonych śliwek, kiszona kapusta, kluski bez omasty, zwane „bosymi”, a przede wszystkim ziemniaki we wszystkich możliwych wcieleniach. Można je było piec w popiele albo gotować „w mundurkach” i podlać olejem lnianym lub konopnym. To z przednówkowych przepisów wywodzą się popularne do dziś babka i kiszka ziemniaczana. Aby niczego nie marnować, obierki mielono i robiono z nich czarne, gorzkawe w smaku, ale bardzo sycące kluski, w wersji „de luxe” omaszczane baranim łojem. Dziś pozostaje nam tylko powzdychać nad kulinarnymi niedolami przodków i docenić fakt, że jedyne, co nam, dzieciom ery lodówek i szklarni, zagraża na przednówku, to pomidory bez smaku i drogie jak diabli rzodkiewki.
Tekst: Weronika Kowalkowska
Fotografia: Stockfood/Free