W Amsterdamie Lusia malowała obrazy, a Toni rzeźbił i projektował place zabaw. Narzekali jednak na nudę i ciasnotę. O takiej menażerii, jaką mają w Janicach, mogli jedynie śnić – owce, konie, kozy, kuna.
– Chodźcie, chodźcie! – woła Toni do stojących za domem koników. Małe stadko najpierw zabawnie przekręca łby i spogląda na gospodarza, a potem rzuca się galopem w jego stronę, wzbijając mgłę sypkiego śniegu. Za chwilę z okna wychyla się Lusia i woła do męża: – A gdzie moje owce? Pewnie znów się gdzieś włóczą. Tak samo jak kozy – odpowiada sobie sama. Parzy właśnie poranną kawę w kociołku. Dziś będzie do niej świeżutkie, jeszcze ciepłe mleko. Z porannego dojenia. Przywiózł je sąsiad Bogdan.
Dziesięć lat temu Lusia i Toni Gerlach-Kick dzielili życie pomiędzy kolejne wystawy. Ona obrazów, on rzeźb. Najpierw była ogromna radość z sukcesów, ale potem pojawił się żal, bo życie zaczęło przypominać dokręcanie śrubek przy fabrycznej taśmie. W końcu zamienili Holandię na Polskę.
Ich dom nie jest nawet ogrodzony. Po co? Dachy sąsiadów są daleko, a asfaltowa droga wygląda jak niknący na horyzoncie górski strumyk. Stoi na uboczu w Janicach, tuż obok Lubomierza, miasteczka, które rozsławiły zwaśnione rodziny Karguli i Pawlaków z „Samych swoich”. Lusia i Toni nie czują się tutaj jak outsiderzy. Ostatnio ciągle w te okolice sprowadzają się Niemcy, Anglicy, Belgowie. Kupują domy dla widoków bez turystów,dla renesansowych dworów, barokowych pruskich pałacyków schowanych w zdziczałych parkach, projektowanych przez mistrza z Berlina Karla Friedricha Schinkla. Państwa Gerlach-Kick zwabiło jednak coś innego – historia ojca Lusi.
– Wincent Jan pochodził z Górnego Śląska. Był kierowcą z Bytomia. Podczas drugiej wojny światowej zaciągnął się do służby w transporcie. Z nieodłącznymi trzema owczarkami niemieckimi dotarł do Anglii, wziął udział w operacji desantowej w Normandii. Po wojnie wyemigrował do Holandii. Tam się ożenił, tam przyszłam na świat – wspomina gospodyni. I prawdopodobnie te rodzinne sentymenty sprawiły, że gdy dziesięć lat temu stanęli na podwórku mocno zniszczonego gospodarstwa w Janicach, nie odwrócili się na pięcie. Toni popatrzył na trzystuletni poniemiecki dom z kamiennymi posadzkami, drewnianymi oknami, piecem chlebowym do poważnej renowacji, i od razu zaczął kombinować, od czego by tu zacząć naprawę muzealnych wnętrz. Bez wahania zainwestowali dorobek całego życia. Wymęczeni przez polską biurokrację (obcokrajowcy muszą uzyskać pozwolenie z MSWiA, jeśli chcą kupić u nas więcej ziemi), przez przyjaciół posądzeni o brak zdrowego rozsądku, wprowadzili się do swojego raju.
Na początku zamieszkali w kuchni, spali na rozklekotanej wersalce, wodę podgrzewali w wielkim garze na piecu. Okna, przez które latem wpadały motyle, zimą zamarzały. I tak przez dwa lata. Tyle trwał remont. Wtedy też do domu zaczęły wprowadzać się najróżniejsze przedmioty. Kafle na piec zdobywali na okolicznych targach. Gdy już nazbierali ich odpowiednio dużo, pan Roman, znany na całe Karkonosze zdun, wymurował wspaniały piec. Od strony kuchni ma on żeliwną płytę z fajerkami, a od jadalni – secesyjną kratę osłaniającą palenisko. Toni sam układał podłogę z pni i kamiennych płyt, a Lusia pracowicie wyskrobywała spod starej farby ornamenty pod sufitem.
Jak jedna rodzina wygląda ceramika ustawiona w odrestaurowanych przez Toniego wiejskich śląskich kredensach. Na półkach obok siebie bolesławieckie talerze, miski, kubki z sygnaturą „unikat” i holenderska „Toulouse”, zastawa kuchenna, na której polne kwiatki mają ten sam gencjanowy odcień granatu co pawie oko z talerzyka polskiej manufaktury.
Rodowitą Ślązaczką jest drewniana Maryjka z dzieciątkiem. Nosi chłopską niebieską sukienkę, jej synek nabrał barokowych kształtów od klusek ze spyrką. O chłopską drewnianą figurę ocierają się koty, zeskakują z parapetu, czasem wpadną w rząd niebieskich klompen, holenderskich drewnianych chodaków. W pracowni Lusi obok stołu krawieckiego wielkiego jak bilardowy, przy którym czasami projektuje stroje dla duńskiej firmy Noa Noa, stoi szafka pełna skarbów. Pamiątki rodzinne, pierwszy własny zegar – budzik, tasiemki wyszywane przez mamę, zabytkowe misie i lalki. Te ostatnie, jeśli trzeba, trafiają do Holandii, do specjalnej Kliniki Lalek, gdzie reperuje się im uszczerbione noski albo poprawia odcień włosów.
Dziełem Toniego jest także weranda z przezroczystym dachem. Miejsce dobre i dla poety, i dla ogrodnika. Latem stoi tu kanapa pękata od poduch, a na posadzce z lekko omszałych granitowych kostek rzędy konewek, ceramicznych donic z kwiatami, rzeźby oraz kawałki drewna wyłowione z Morza Północnego. Spodobały się Lusi. Dostrzegła w nich kształty kobiecego ciała. I tak wyszła im typowo holenderska galeria ogrodowa – Belldentuin.
Żeby zobaczyć stoki Gór Izerskich, wystarczy wspiąć się na łąki. Teraz wszystko przykrywa biała kołdra śniegu. Popsuć ją mogą tylko ślady końskich kopyt, bo w okolicy nie ma żywej duszy. No, może jeszcze łapki sójki, która przysiadła na gałęzi jabłonki i wygląda jak siostra tej wyhaftowanej przez Lusię na poduszce.
Tekst: Natalia Laska
Fotografie i stylizacja: Gutek Zegier