Co by nie mówić, lekarz był kiedyś osobistością o wiele trudniej dostępną niż dziś.
Lud starał się więc nie chorować, a jeśli już jakieś choróbsko kogoś dopadło, ratowano się domowymi sposobami: okadzano ciało mniej lub bardziej wonnym dymem, smarowano borsuczym czy psim sadłem, wiązano na rękach czerwone tasiemki, wsadzano do pieca na trzy zdrowaśki, noszono amulety z kopyt łosia, stawiano bańki lub przystawiano pijawki. Zwłaszcza to ostatnie cieszyło się popularnością – było wystarczająco drastyczne i tajemnicze, by wstrząsnąć, a przy okazji rzeczywiście poprawić stan cherlawego delikwenta (co potwierdza współczesna moda na hirudoterapię). Pijawki stosowano na choroby wszelkie – od reumatyzmu, żylaków, migreny, chorych płuc, serca, żołądka i wątroby, po impotencję, depresję i histerię, choroby zakaźne oraz inne słabości niewiadomego pochodzenia.
Nie mówiąc o odmładzaniu i wzmacnianiu. Działały też na małych niejadków. Nie wiadomo wprawdzie, czy za sprawą jakichś leczniczych substancji, czy raczej wywołanego w dziecięciu przerażenia. Były to jednak dość wybredne stworzenia. Przystawione do skóry w mig potrafiły ocenić, czy proponowana im krew jest smaczna i… nie każdego zaszczycały przyssaniem. Nie tykały krwi zmieszanej z alkoholem, brzydziły się tą wypełniającą żyły nerwusów i choleryków. Z lekarstwami nie należy przesadzać. Z pijawkami także – wypuszczane na wypas całymi stadami, po 20 i 30 (na raz wystarczy do czterech), pozbawiały delikwenta na zawsze wszelkich problemów ze zdrowiem…
Fotografie: Corbis