Proszę Państwa, kiedyś to się świętowało! Z polotem, fantazją, a na dodatek w szczytnych celach. W ostatnim tygodniu karnawału panował regularny terror imprezowy – hulano bez opamiętania i odpoczynku.
Święta wyznaczały kolejne etapy roku, posty przeplatały się z okresami hulanek i uczt, święci odbierali hołdy za opiekę nad człowiekiem i jego dobytkiem. Świat był pełen magii. Dziś dawne zwyczaje odchodzą w zapomnienie, świętujemy jakoś tak beznamiętnie, jakby z przyzwyczajenia. Czas najwyższy na małą powtórkę z polskich tradycji. Pora ku temu idealna – przełom zimy i wiosny to czas starcia postu z karnawałem, religijnej zadumy ze swawolami z piekła rodem.
Gromniczna
Matki Boskiej Gromnicznej (2 lutego), czyli ostateczny koniec świętowania Bożego Narodzenia. Tego dnia kolędnicy wychodzili na ostatni „obchód”, a z kościołów znikały szopki i żłóbki. Jeszcze jedna „Cicha noc”, ostatnie „Lulajże Jezuniu” i koniec – żadnych kolęd aż do grudnia. To ustanowione w IV wieku w Jerozolimie święto, upamiętniające ofiarowanie Jezusa w świątyni oraz oczyszczenie Maryi Panny (w czterdzieści dni po połogu), w Polsce przybrało bardziej swojską formę i nazwę. Legenda mówi, że tego dnia Matka Boska spaceruje po zaśnieżonych lasach i polach, chroniąc oziminy przed wymarznięciem, wskazując drogę zagubionym i broniąc ich przed wilkami, które obłaskawia jednym spojrzeniem. Za to wierni, jak jeden mąż, maszerują do kościoła, aby pobłogosławić grube woskowe świece – gromnice.
Obok wzniosłej symboliki – Chrystus to „światłość świata”, więc płomień świecy jest jego znakiem – liczyły się względy praktyczne. Zapalona gromnica bowiem była dobra na wszystko: chroniła domostwo przed uderzeniem pioruna (stąd nazwa), pożarem, wichurą i gradobiciem, zapobiegała chorobom skóry, zapaleniu ucha, bólowi gardła i zębów. To nie koniec. Uważna obserwacja palącej się świecy dostarczała więcej informacji pogodowych niż współczesne serwisy meteorologiczne. Skwierczący płomień wróżył częste burze latem, a kapiący obficie wosk – długą, mroźną zimę pełną śnieżyc. Czyżby to właśnie zastąpienie wosku „niekapiącą” stearyną sprawiło, że zamiast zim z prawdziwego zdarzenia mamy teraz trwający prawie pół roku błotnisty listopad?
Comber
Tłusty czwartek, czyli pączkowe obżarstwo w ostatni czwartek karnawału. Ten przyjemny, acz wpędzający w poczucie winy zwyczaj wywodzi się jeszcze z czasów Imperium Rzymskiego, choć pączki, którymi raczyli się pobratymcy Juliusza Cezara, różniły się diametralnie od współczesnych. Bo jak tu porównywać twarde, nadziewane słoniną kulki z chlebowego ciasta do rozpływających się w ustach frykasów pełnych różanej konfitury? Takie „nowoczesne” pączki przywędrowały do Polski przed XVII wiekiem, najprawdopodobniej prosto z Turcji. Ale w ostatni czwartek karnawału raczono się nie tylko nimi.
Tego dnia podstawowym kryterium dopuszczającym potrawę na stół była zawartość tłuszczu. Królowała pływająca w sosach dziczyzna, pieczone kapłony, całe kilometry kiełbas i tony pasztetów, a na wsi kopy kaszy ze słoniną. Deser nie dawał wytchnienia. Ledwo dychających z przejedzenia biesiadników faszerowano wyżej wymienionymi pączkami, faworkami, blinami, racuchami i pampuchami – tłustymi i słodkimi jak nieboskie stworzenie. Na cud zakrawa fakt, że po tych wszystkich ekscesach panie miały jeszcze siłę zbierać się na tak zwane babskie combry.
Najbardziej imponujący przebieg miał comber krakowskich przekupek, obchodzony podobno na pamiątkę pewnego krakowskiego wójta (o nazwisku Comber właśnie), który całe życie prześladował handlarki i którego śmierć dała im powód do hucznych celebracji (powtarzanych od XVII wieku do roku 1846, kiedy to wszedł w życie oficjalny zakaz zdegustowanego tymi feministycznymi wybrykami cesarza). Rozbawione kobitki stosowały odpowiedzialność zbiorową i brały srogi odwet na mężczyznach. Maszerowały na rynek w szyku wojskowym, pod wodzą „marszałka”, popijając dla kurażu gorzałkę i wymachując kukłą symbolizującą Combra. Następnie rozbiegały się po mieście, siejąc panikę wśród płci brzydkiej. Kawalerów zaprzęgały do kłody, szacownych obywateli stroiły w słomiane wieńce i zmuszały do nieprzyzwoitych pląsów. Wykupić się z tej niewoli można było gotówką lub całusami. Nie raz zdarzało się, że skąpiący grosza delikwent, podszczypywany i popychany przez imprezowiczki, tańcował, aż padł z wyczerpania!
Karnawał
Karnawał (od sylwestra do ostatków). Wiadomo – karnawał to czas hulanek, tańców i nieumiarkowania w jedzeniu oraz piciu. Pamiętajmy jednak, że współczesne imprezy karnawałowe mają się do wybryków naszych przodków jak herbatka u Kubusia Puchatka do uczty u Nerona. Serio. Od Trzech Króli do Popielca cała Polska (i nie tylko) wpadała w amok imprezowy.
Na czas kilku tygodni wszystko stawało na głowie, rządy sprawowała królewska para – Absurd i Groteska. Zajmowanie się rzeczami poważnymi uchodziło za gruby nietakt, a osoby nieskore do zabawy były do niej po prostu zmuszane. Państwo obżerało się dziczyzną (pożerano wszystko, od bażanta po żubra), chłopi – słoniną i kaszą ze skwarkami. Wszyscy pili. Nasza szlachta wyspecjalizowała się w kuligach, karkołomnej rozrywce łączącej cechy napadu z bronią w ręku, potańcówki i biegu maratońskiego.
Kulig trwał i kilka dni. Rozbawione towarzystwo prowadzone przez wodzireja podjeżdżało na saniach pod dwór, wpadało do środka, wyżerało i wypijało zawartość spiżarni, tańczyło do upadłego, a nad ranem… uprowadzało (często siłą) kilku domowników i jechało dalej, zrujnować kolejnego gospodarza. Taki najazd powodował większe straty niż trąba powietrzna i pożar w jednym.
Za to w stolicy, począwszy od XVII wieku, karnawał upływał pod znakiem rozrywki rodem z Italii – balów maskowych, tak zwanych redut. Początkowo na redutach bawiła się wyłącznie elita. Impreza była płatna (osobno bulono za bilet, a osobno za konsumpcję) i szalenie wytworna. Porządku pilnowała gwardia konna, obowiązywały najdroższe toalety i najwymyślniejsze maski o wdzięcznej nazwie „larwy”. Z czasem ta nowa świecka tradycja rozlała się na inne miasta i inne, niższe warstwy społeczne. Urządzane przez cały karnawał, po kilka razy w tygodniu, reduty tak zawróciły Polakom w głowie, że jak gdyby nigdy nic „przetańczyli” na nich kolejne rozbiory i zabory. Jednak dopiero w ostatnim tygodniu karnawału, zwanym mięsopustem, ostatkami lub kusakami, robiło się naprawdę dziwnie.
Ostatki
Ostatki - ostatnie 3 dni karnawału. Księża zwali je „diabelskimi dniami” i już w XVI wieku grzmieli przeciwko nim w swoich pismach i kazaniach. Rzeczywiście, było o co grzmieć. W ostatnim tygodniu karnawału panował regularny terror imprezowy – hulano bez opamiętania i odpoczynku. Jak tańce, to tylko do upadłego, jak picie, to na umór, jak jedzenie, to tak tłuste, że na samą myśl aż wątroba się kurczy ze strachu.
Na kilka dni cała Polska zamieniała się w dom wariatów. Po ulicach biegały korowody przebierańców: kóz, turoni, niedźwiedzi, kominiarzy i diabłów, śmierci i dziadów, o facetach przebranych za kobiety nawet nie wspominając. Wszystko to napadało na przechodniów, wlokło ich do tańca albo obsmarowywało sadzą, bezceremonialnie domagając się datków. Absolutnym hitem był korowód (notabene korowód to tradycja włoska, przywieziona do nas przez królową Bonę) parodiujący orszak weselny z jak najstarszą i jak najjaskrawiej wypacykowaną „panną młodą” na czele. Karczmę, tę ostoję męskich rozrywek, zawłaszczały kumoszki.
Na co dzień stateczne mężatki zagryzały kolejne kielonki wódki śledziem i plackami, głośno drwiły z siedzących przy innych stołach mężczyzn, a gdy już miały ostro w czubie, brały się za… sprowadzanie urodzaju lnu i konopi za pomocą gremialnych podskoków na środku karczmianej izby. Na Kujawach karczmę okupowały panny na wydaniu, tańcząc ze sobą i rzucając datki pod stojącą na beczce z piwem figurkę koziołka. Takie zabiegi, zwane podkoziołkiem, przyspieszały ponoć korzystne zamążpójście.
Ostatki bowiem najbardziej dawały w kość właśnie starym pannom – kto nie „wydał się” podczas karnawału, który powszechnie traktowano jako giełdę małżeńską, miał teraz za swoje. Nieszczęsne ofiary były zaprzęgane do kłody drewna, którą ciągnęły (przy akompaniamencie niewybrednych drwin i chichotów licznej publiczności) na miejski rynek lub pod karczmę. Potem zmuszano je do wykupienia się wódką.
Z czasem terror złagodniał, a kłodę zamieniono na patyki, szmatki, laleczki, skorupki jaj, gęsie łapki i inne paskudztwo przyczepiane do pleców nieświadomych zagrożenia panien, a czasami także kawalerów, służących, Żydów, przekupek… Ostatnie trzy dni karnawału to, jak kraj długi i szeroki, czas morderstw i egzekucji. Oczywiście symbolicznych. Na rynku w Krakowie ścinano kukłę zwaną Mięsopustem, na Kujawach wieszano grajka, a w Jedlińsku, po bardzo pokazowym procesie, skazywano Śmierć… na śmierć.
Popielec
Kiedy już spustoszono spiżarnie, połamano obcasy w paradnych trzewiczkach i doprowadzono organy wewnętrzne do zadyszki, z odsieczą nadchodził Wielki Post. Oczywiście, karnawał nie poddawał się bez walki. Zabawy ostatkowe trwały w najlepsze, mimo nadejścia Środy Popielcowej, ale w miarę upływu godzin cichły. Powoli zachodziła przedziwna metamorfoza rozbestwionego pospólstwa w pokorne owieczki Boże. Zwyczaj posypywania głów wiernych popiołem, symbolizującym pokutę oraz przemijanie i nietrwałość rzeczy doczesnych, liczy sobie ponad szesnaście stuleci. I nie jest to, jak powtarzano sobie po wsiach robiąc wielkie oczy ze strachu, popiół z trupich kości, a z zeszłorocznych palm wielkanocnych.
Jeszcze sto lat temu Popielec dawano tylko najznamienitszemu członkowi rodziny, który potem przekazywał go całej reszcie. Dla tych, którzy nie zdążyli do końca „wyhamować” po ostatkowych ekscesach, nawet Popielec stawał się pretekstem do ostatnich psot. Młodzież młóciła się po głowach workami z popiołem, chłopcy gonili piszczące dziewczęta (i vice versa) z wypełnionymi popiołem miskami. W końcu jednak zalegała cisza. Gospodynie brały się za przygotowanie żuru postnego i szorowały naczynia tak, by nie zostało w nich nawet wspomnienie po tłuszczu. Nastawał czas śledzia, kartofli bez omasty, brukwi, kapusty, mącznych brejek i polewki piwnej. W czasie Wielkiego Postu nikt nie ważył się zapalić fajki, głośniej roześmiać czy pobrzdąkać na skrzypeczkach. W wielu domostwach na cenzurowanym znajdowały się nawet jajka, ser czy cukier. Na szczęście wiosna była już tuż, tuż, a zmaltretowane hulankami wątroby z ulgą poddawały się ograniczeniom Wielkiego Postu, zbierając siły na Wielkanoc.
Dzień kobiet
Dzień kobiet (8 marca) dobitnie pokazał, jakie są efekty mieszania świąt z polityką. Ustanowiony z pomysłu Socjalistycznej Partii Ameryki w 1910 roku Dzień Kobiet miał być orężem w walce o prawa płci pięknej i pamiątką ofiar walki o równouprawnienie. Sprawa była śmiertelnie poważna – pamiętajmy, że w tamtych czasach ogromna większość Europejek nie miała nawet prawa głosować (w Niemczech, Rosji i Polsce przyznano im je w 1918 roku, ale np. we Francji dopiero w 1944!). Po kilku latach Dzień Kobiet „przeskoczył” do Rosji za sprawą powracającej z amerykańskiego wygnania bolszewickiej feministki Aleksandry Kołłontaj. Za jej namową Lenin ustanowił go co prawda oficjalnym świętem, ale nie dniem wolnym od pracy.
Jednak do ostatecznego zaanektowania tego feministycznego święta przez politykę doszło dopiero w 1965 roku. Wtedy bowiem Prezydium ZSRR ustanowiło Międzynarodowy Dzień Kobiet takim, jakim go znamy z czasów PRL-u. Zamiast walki o prawa kobiet – „upamiętnienie zasług kobiet sowieckich w konstrukcji komunizmu”, zamiast pamięci o bohaterkach ruchu feministycznego – docenianie wkładu kobiet w „walkę o pokój”. Od tej pory święto zaczęło staczać się po równi pochyłej. Wzniosłe ideały nie wytrzymały starcia z nachalną polityczną propagandą i ewakuowały się tylnym wyjściem.
Dzień Kobiet zamienił się w szopkę, w której główną rolę odgrywały rajstopy i wymiętolone kwiecie (najpierw goździk, potem modne stały się tulipany) wtykane nie mającym czasu oderwać się od prania i sprzątania paniom przez uczciwie świętujących i z tego powodu od rana miło podchmielonych panów. Na szczęście rzeczona szopka wykopyrtnęła się razem z dinozaurem zwanym ZSRR i dziś święto powoli wraca do siebie dzięki „manifom” – kolorowym demonstracjom kobiet, którym nie zamydli oczu nawet bukiet ze stu róż.
Tekst: Weronika Kowalkowska
Fotografie: Marcin Karetta/Forum, East News, Stockfood/Free, Jarosław Madejski/Magiczna Kuchnia, Wojciech Szabelski/PAP, Superstock