Piorun zwiastun wiosny
Najsilniejsze burze powstają wiosną, gdy nad zmarzniętą ziemię nasuwają się ciepłe masy powietrza.
I choć w naszym pasie klimatycznym mamy średnio 36 dni burzowych w ciągu roku i częściej grzmi latem, w pamięć zapadają właśnie te pierwsze, wiosenne burze. Pioruny walące w nieogrzane jeszcze słońcem pola dudnią najgłośniej, choć tylko 40 procent z nich trafia w ziemię – reszta przetacza się między chmurami. Uderzają najchętniej w wysokie drzewa, parasole, metalowe przedmioty. Najbezpieczniej wtedy schronić się w samochodzie lub domu – jeśli ma odgromniki, czyli piorunochrony. Kiedyś ludzie bali się piorunów, bo często trafiały w stojące w pobliżu dużych drzew łatwo palne, pokryte strzechami chałupy. Ale mimo to na przednówku, gdy głód zaglądał w oczy, zaczynali do nich tęsknić. Bo pioruny oznaczały koniec mrozów. Toteż 1 marca dzieci wychodziły na wzgórza i prosiły wiosnę o przybycie. Rytuał powtarzały przez cały miesiąc. Potem z dorosłymi czekały na znak świadczący o tym, że Niebo próśb wysłuchało. Był nim pierwszy grzmot. Wierzono, że to głos Boga, zapowiadający koniec zimy. Po burzliwym lutym zwykle przychodziło ocieplenie, deszcze, zapowiadał się urodzajny rok. W końcu „w marcu, gdy są grzmoty, urośnie zboże ponad płoty” – mawiano.
Ciepła burza była okazją do zabawy i świętowania – dzieciaki biegały po deszczu boso, nawet dorośli wystawiali nosy z domów. Kto pozwolił się pokropić deszczowi, ten mógł przez cały rok liczyć na obfitość i powodzenie.
Deszczówkę łapano do cebrzyków – wierzono, że jest święta, czysta i leczy. Po solidnej burzy z grzmotami i piorunami ludzie zrzucali zimowe trepy i zaczynali chodzić na bosaka. Pierwszy wiosenny grzmot był znakiem, że można to zrobić bez szkody dla zdrowia. Bieganie z gołymi nogami kończyło się dopiero późną jesienią.
Tekst: Joanna Halena
Fotografia: Marcin Józefowicz/Reporter